Aktualności

fot. Ela Lempp
13.09.2021

Prorok fiaska. Jakiego Lema potrzebujemy?

Rok Lema i stulecie jego urodzin, które świętowaliśmy wczoraj lub dziś (data nie jest pewna), to okazja do namysłu nad literacką i intelektualną spuścizną autora Solaris. Nie jest to wbrew pozorom namysł łatwy. Pojawiają się przeróżne głosy, wśród nich i takie, że cały ten Lem to nudna, konserwatywna ramota i należałoby przestać go stawiać na piedestale, a zamiast tego skupić się na młodych, zdolnych autorach. A jeszcze lepiej autorkach, które dotąd w całym obszernym polu fantastyki musiały walczyć o miejsce.

Problem w tym, że takie głosy ignorują kilka prostych faktów. Pierwszym z nich jest zupełnie odmienna od tej sprzed kilku dziesięcioleci sytuacja na rynku książki, na którym autorki odnalazły już zasłużoną przestrzeń – ale jest to zagadnienie na tyle obszerne, że nie sposób rozwijać go w tym miejscu, bo musiałby powstać zupełnie inny artykuł. Drugą kwestią jest to, że o wielkości danego twórcy nie świadczy poziom łatwej czytelniczej satysfakcji. Z Lemem – jako fenomenem kultury – można się kłócić, można się z nim nie zgadzać. Można uważać, że nie pod koniec życia nie nadążał za przemianami współczesnego świata i niekiedy – przykro to stwierdzić – plótł bzdury. Nie sposób jednak zignorować całej jego potężnej intelektualnej spuścizny i przeogromnego literackiego talentu, owocującego dziełami tak różnorodnymi, świadczącymi o tak potężnej wyobraźni, artyzmie językowym, naukowym i filozoficznym zapleczu – że zjawisko takie musiało być siłą rzeczy w literaturze polskiej pojedyncze i osobne. Już profesor Jan Błoński, sąsiad Lema, żalił się, że pisać o nim nie potrafi, bo nie ma pojęcia, z której strony takie pisarstwo ugryźć. Znana jest anegdota o tym, jak to nadużywający środków psychoaktywnych Philip K. Dick pisał donosy do FBI, bo uroił sobie, że nikt taki jak Stanisław Lem istnieć nie może, że „LEM” to akronim jakiejś komunistycznej komórki stworzonej w celu wrogiego przejęcia światowej fantastyki przez reżim komunistyczny. Jeden człowiek – argumentował Dick – nie mógłby przecież stworzyć dzieł tak różnorodnych, w tak wielu stylistykach. Ta różnorodność dzieł Lema rzeczywiście może zadziwiać. Znajdziemy tam niewesołe refleksje, którym warto by przyjrzeć się pod innym kątem i w nowym świetle. Warto spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rzeczywiście nadal tego Lema potrzebujemy – a jeśli tak, to jakiego? Czy są możliwi następcy Lema, jego intelektualni i literaccy spadkobiercy? Futurolodzy naszych czasów?

Trzeba pamiętać, że w spojrzeniu na rodzaj ludzki Lem był generalnie pesymistą, lub też, jak to sam kiedyś określił, optysemistą, czyli kimś, kto uważa cywilizację za zdolną do przetrwania pomimo nieuchronnych wielkich katastrof. Kwestie etyczne głęboko go zajmowały, wiele pisał na temat zagadnień dobra i zła. Przyczyny tego zafrapowania problemem zła trafnie wskazała Agnieszka Gajewska w książce Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w prozie Stanisława Lema, rzucając nowe światło na ogrom wojennych traum związanych z holokaustem, które w twórczości Lema pojawiają się w przeróżnych kostiumach i maskach. I wyrasta z tego całkiem precyzyjna refleksja nad ludzką naturą, poznawczymi możliwościami i ograniczeniami nauki. Rok Lema to dobry moment, żeby po pierwsze przyjrzeć się świeżym okiem kluczowym poruszanym przez niego zagadnieniom, a po drugie jakoś się z nim rozliczyć, być może bezlitośnie. Tak właśnie należy postępować z mędrcami, autorytetami, gwiazdami pierwszej wielkości. Uczyć się od nich, ale im bezkrytycznie nie ulegać, kwestionować ich autorytet, podważać sądy, mozolnie wypracowywać własne wnioski.

Co z tą nauką?

W listach do swojego amerykańskiego tłumacza, Michaela Kandela, Lem nazywał siebie spadkobiercą oświeceniowych myślicieli. Pisał również, że co prawda jest racjonalistą, ale nieco zrozpaczonym, zaś zrozpaczony racjonalista to bliski krewny wariata. To napięcie między zaufaniem do rozumu a szaleństwem niekiedy się w jego tekstach znacząco ujawnia. Nauka z jednej strony wydaje się rzeczą najważniejszą, jedynym wiarygodnym narzędziem poznawczym, jakim dysponujemy – a z drugiej strony wobec istotnych zagadek wszechświata nader często objawia swoją słabość i ułomność. Bodaj najlepszą przypowieść na temat siły i słabości nauki znajdziemy w Solaris. Mieszkańcy kosmicznej stacji stają twarzą w twarz z fenomenem, którego nie potrafią pojąć – plazmatycznym oceanem, rozumnym na sposób niepojęty dla człowieka. Z badaczy stają się obiektami badania, którego istoty ani celu nie potrafią pojąć. Ocean zagłębia się w ich umysły i wydobywa z nich najgłębiej skrywane, najmroczniejsze, najmocniej otorbione traumy – i podarowuje im je w postaci fizycznych, niemal niezniszczalnych obiektów, do złudzenia przypominających prawdziwe osoby, a może – kto wie – z nimi tożsamych. Jeśli bowiem ktoś zachowuje się jak człowiek, czuje i myśli jak człowiek, z jakiej racji mielibyśmy odmawiać mu statusu człowieka? Kris Kelvin otrzymuje w ten sposób dawno zmarłą ukochaną, za której samobójczą śmierć czuje się odpowiedzialny, a inni mierzą się z uzewnętrznionymi demonami, których nie mają nawet odwagi publicznie pokazać – i to ukrycie jest znaczące, obrazuje mroczne głębie ludzkiej podświadomości (znamienne, bo Lem, który psychoanalizą ostentacyjnie gardził, tutaj niejako się jej kłania). W obliczu zagadki tak ludzkiej i tak nieludzkiej zarazem wypracowane dotychczas narzędzia poznawcze okazują się niewystarczające. Kris robi to, co zwykle Lemowscy protagoniści czynią w takiej sytuacji – biegnie do biblioteki i zgłębia Himalaje solarystyki. Zaś ta ostatnia okazuje się po prostu uprawianą przez ludzi nauką, która wypracowała co prawda wspaniałe technologie, ale też składa się z góry nadprodukowanych opisów i systematyk, które ostatecznie nie generują żadnego sensu, zajmując się głównie same sobą. Jedyna relacja, która ociera się o rozpoznanie zagadki – choć daleka jest od jej rozwiązania – została umieszczona nie w archiwach naukowych, lecz w historii choroby jednego z pilotów, ponieważ niezrozumiały fenomen uznano za halucynację. Ta refleksja na temat poznawczej bezradności w obliczu ogromu tego, co jest do poznania, to jedna z najcenniejszych myśli, jakie pozostawił Lem. Nie potrzeba nam innych światów – mówią bohaterowie Solaris. Szukamy wyłącznie luster, odbicia tego, co ludzkie. Nie zrozumiemy tego, dla czego zrozumienia nie wypracowaliśmy odpowiednich pojęć. Parafrazując Wittgensteina, granice naszej nauki są granicami naszego świata.

Choć Lem nie mógł się powstrzymać przed satyrą, tak ja wtedy, gdy poproszona o wyprodukowanie „nauki” maszyna konstruktora Trurla generuje tłum kłócących się naukowców, pochwalał oczywiście pluralizm hipotez i teorii. Interesującym tropem są postacie naukowców-outsiderów i heretyków, jak twórca „nowej kosmogonii” z Doskonałej próżni. To pogranicze rozumu i szaleństwa zdaje się jakoś fascynować twardego racjonalistę, a zarazem piewcę przypadku jako swego rodzaju naczelnej, organizującej zasady bytu. Najsmutniejsze jednak konstatacje jeśli chodzi o rolę i status nauki przynosi Głos Pana, chyba najgłębsza, najbardziej osobista z powieści Lema, z powodu przewagi fragmentów refleksyjnych nad narracyjnymi dryfująca w stronę eseju. Odkryty przypadkowo sygnał z gwiazd staje się przedmiotem badań naukowców z całego świata, zgromadzonych w tajnej bazie przypominającej Los Alamos – skojarzenia z powstaniem bomby atomowej wydają się nieprzypadkowe, zwłaszcza że to właśnie militarny potencjał odkrycia interesuje politycznych i wojskowych mocodawców. Lem bawi się zarówno metafizycznymi czy wręcz religijnymi skojarzeniami (z tytułowego Głosu Pana, czyli życiosprawczego gwiezdnego sygnału, naukowcom udaje się wyprodukować plazmatyczną substancję, którą z charakterystycznym dla ludzi hiperinteligentnych poczuciem humoru nazywają Panem Much, czyli biblijnym Belzebubem), jak i palimpsestowością narracji. Kolejne hipotezy na temat „listu z gwiazd” coraz bardziej oddalają się od myślenia celowościowego – być może list nadawcy nie miał, a jest wyłącznie neutrinową falą pozostałą po zagładzie poprzedniego wszechświata, jego militarny potencjał okazuje się zaś, na szczęście, niemożliwy do wykorzystania. Jednak Lem nie poprzestaje na modelowaniu poznawczych zagadek. Świat nauki pozostaje w silnym, choć początkowo niewidzialnym uścisku władzy, a błyskotliwi, lecz naiwni jak dzieci naukowcy muszą pogodzić się z tym, że rząd i wojsko nie tylko im nie ufają, ale również realizują własne plany, bo rzecz nie w tym, aby się ludzkość poznawczo realizowała, tylko by przełożyć szczytne teorie na militarną praktykę. Smutnym zaś przypomnieniem tego, do czego ludzkość jest zdolna, są wojenne losy jednego z bohaterów powieści, Rappaporta, który o włos uniknął śmierci z rąk nazistów (sytuacja ta, odliczanie ostatnich minut własnego życia, przytrafiła się, jak wskazuje Agnieszka Gajewska, samemu Lemowi). Namysł nad rodzajem ludzkim dążącym w przepaść, nieumiejącym wywikłać nauki z sideł polityki, krótkowzrocznym, pozostaje wciąż aktualny w czasach zbliżającego się kryzysu klimatycznego, choć inaczej zapewne rozłożylibyśmy teraz akcenty. Zagłada grozi nam nie z powodu szczególnej pomysłowości w poszukiwaniu śmiercionośnej broni, lecz z powodu zaniechań, konsumpcjonizmu, denializmu i aksamitnej dyktatury wielkiego kapitału. Jedno pozostaje niezmienne – naukowców się nie słucha.

Człowiek i co dalej?

Nie jest tajemnicą, że Lem był wrogiem autoewolucji, to jest sterowanego rozwoju człowieka. Obśmiewał ją choćby w Podróży dwudziestej pierwszej Ijona Tichego, tekście błyskotliwym i bardzo filozoficznie głębokim, w którym mieszkańcy planety Dychtonia zyskują możliwość nieograniczonego przekształcania własnych ciał. Do głosu dochodzi wówczas nie kreatywność czy chęć przekraczania własnych ograniczeń albo zwiększania potencjału intelektualnego, ale prosta żądza podobania się, podążania za modą i zaspokajania cielesnych zachcianek. Lepszą stronę ludzkiej natury prezentują natomiast roboty, zrzeszone w quasi-religijnym, choć w istocie de facto ateistycznym zgromadzeniu. Głębokie zwątpienie w tę ułomną ludzką naturę zaowocowało natomiast prozatorskimi eksperymentami z etyką. Co by było, gdyby zło w człowieku unicestwić bądź po prostu zewnętrznie zablokować, pyta Lem, tworząc świat z Wizji lokalnej, gdzie bystry, inteligentne nanocząstki, blokują każdą możliwość dokonania aktu agresji bądź autoagresji. Podobnie rzecz się ma ze zbetryzowanym, czyli odgórnie poprawionym społeczeństwem z Powrotu z gwiazd, które złagodniało, lecz zarazem utraciło instynkt ryzyka i poznawczą ciekawość. Eksternalizacja systemów etycznych nie przynosi niczego dobrego, zdaje się ostrzegać Lem. Wraz z możliwością podejmowania samodzielnych moralnych decyzji odbiera się człowiekowi wolność. Zaś próby uszczęśliwienia ludzkości na siłę mogą przynieść efekty wyłącznie groteskowe, jak się to przytrafiło konstruktorowi Trurlowi w opowiadaniu Kobyszczę, bo choć w świecie zaawansowanej technologii nie sztuką jest pobudzić możliwość doznawania przyjemności, tak jakby nie o to w życiu chodzi. Zwłaszcza w życiu społecznym, w którym ścierają się różne sprzeczne interesy. Być może, jak powiedział mecenas Finkelstein z Wizji lokalnej, szczęśliwy świat to nie ten, który spełnia nasze zachcianki, lecz ten, w którym nikt nie będzie mógł wykonywać abażurów z ludzkiej skóry. Relatywizm etyczny przerażał Lema, który na własne oczy widział zagładę, jeszcze bardziej niż odgórna sterowalność systemami społecznymi. Czy trafnie ten relatywizm diagnozował i umiejscawiał, to już inna rzecz, dość dyskusyjna w świetle jego późnych, mocno konserwatywnych wypowiedzi.

Kobieta, czyli obcy

Trudny dziś do zrozumienia i wybaczenia jest oczywisty seksizm Lema. Kobiety w jego prozie niemal się nie pojawiają, a jeśli już, to daleko im do choćby cienia podmiotowości. W amerykańskim przekładzie Fiaska wycięto ponoć skandaliczne zdanie mówiące, że kobiety latać w kosmos nie mogą i nie powinny, bo to nie miejsce na dzieci i pieluchy. Harey z Solaris jest dzieckiem właściwie, nie kobietą. Interesuje się wyłącznie swoim mężczyzną, a gdy idą razem do solaryjskiej biblioteki, Kris wręcza jej książkę kucharską, żeby się biedactwo nie nudziło, gdy mężczyźni będą rozmawiać o poważnych sprawach. Najwięcej życia ma może w sobie Eri z Powrotu z gwiazd, kobieta z nowego, „zbetryzowanego” świata, w której przybyły z kosmosu protagonista zakochuje się (wielką mam chęć to słowo również ująć w cudzysłów) z całym głodem wyposzczonego cieleśnie i emocjonalnie mężczyzny. Problem w tym, że Eri nie tyle odwzajemnia to uczucie, co mu ulega. Porzuca aktualnego kochanka, by związać się z bohaterem, początkowo po prostu ze strachu, że nowy wielbiciel zrobi jej partnerowi krzywdę. Uwarunkowana przez betryzację, w żaden sposób nie jest w stanie przeciwstawić się jakiejkolwiek formie dominacji, bo nowa kultura koncentruje się na unikaniu konfliktów i całkowitym niwelowaniu agresji. Eri idzie więc do łóżka z nowym kochankiem, który musi topić jej chłód gorącymi pieszczotami (bodaj jedyna, bardzo zresztą oszczędna, poważna scena erotyczna u Lema). Dopiero po fakcie przyznaje, że zrobiła to powodowana lękiem. W świetle dzisiejszej wiedzy o granicach i przyzwoleniu jest to de facto gwałt, choć przemoc była tylko psychiczna, a kobieta nie broniła się, lecz podporządkowała i nawet pozwoliła erotycznie rozbudzić. Ciekawe, że nikt spośród krytyków, czytelników i lemologów nie zwrócił wcześniej na to uwagi, choć co nieco mówiono o ubóstwie Lemowej prozy w zakresie kreowania relacji międzyludzkich i postaci kobiecych. A proza to logocentryczna – choć na szczęście nie fallogocentryczna. Kobieta jest tam równie obca jak solaryjski ocean. Czy można to wybaczyć? Zapewne tak. Nie cała literatura musi być o wszystkim, a Lem o relacjach nie pisał, pozostawiając to rzeszy innych większych i mniejszych twórców. Tam, gdzie się zgłębia lodowate otchłanie kosmosu, człowiek i jego zniuansowanie psychiczne tak czy owak nie znaczy wiele, a więc i to, czy ten pyłek wszechświata jest mężczyzną, czy kobietą, traci na znaczeniu. Dobrze jest jednak dostrzegać oczywiste, bolesne ograniczenia nawet u tak wszechstronnego geniusza jak Lem.

Następcy…?

Wspomniana wyżej niepowtarzalność i osobność Lema sprawiła, że nie stworzył on szkoły i nie pozostawił następców. Nie sposób właściwie wskazać pisarzy, którzy świadomie podążaliby jego śladami, uważaliby go za wyłącznego mistrza. Nikt też właściwie nie próbował podrabiać Lemowej stylistyki, czy to poważnej, czy to groteskowej i humorystycznej. W sondzie opublikowanej przez „Czas Fantastyki” w 2006 roku polscy autorzy fantastyki w większości odżegnywali się od jakichkolwiek lemowskich naśladownictw, wpływów i inspiracji, wskazując niestety również na to, że zaawansowany wiek nie pozwolił autorowi Solaris nadążyć za dynamicznymi przemianami współczesnej cywilizacji. „Późny Lem” to kostyczne w tonie, niekoniecznie głębokie felietony i wywiady, coraz częściej trącące konserwatywną myszką. Czy więc tak naprawdę potrzebujemy jeszcze Lema?

Odpowiedzieć można – potrzebujemy go jak każdego fenomenu kultury, bo niewątpliwie takim fenomenem był. Bardzo wiele w jego tekstach można odkryć i wiele pozostaje do odkrycia; to właśnie stratyfikacja sensów, szerokie spojrzenie na wszechświat i na miejsce w nim człowieka czyni tę prozę tak wartościową. Nie można odmówić Lemowi miana i statusu filozofa, którym był i którym się czuł. A następców nie musimy przecież na siłę szukać. Fantastyka ma to do siebie, że jest czułym instrumentem reagującym na wizje przyszłości wyprodukowane przez swoje własne czasy. A lęki naszych czasów sponsorują dystopie, cyberpunkowe wizje i mnogie postapokalipsy, reagujące na nadciągającą katastrofę klimatyczną, uwikłanie w zupełnie nowe cyfrowe technologie i media społecznościowe, przekształcające człowieka w sterowanego algorytmami cyfrowego narcyza, a także narastające globalne kryzysy, zaostrzone podnoszącymi łeb hydrami nacjonalizmów i fundamentalizmów. Z jednej strony można stwierdzić, że to nie są światy Lema – to jest postświat, płynna albo i postpłynna rzeczywistość. Z drugiej – i u niego znajdziemy mniej lub bardziej nośne metaforyzacje takich stanów rzeczy. Taki na przykład Kongres futurologiczny, w którym rzeczywistość okazuje się piętrowym snem, fałszem zamaskowanym chemicznymi uszczęśliwiaczami, może służyć za czytelne zobrazowanie lęków przed uwikłaniem w cyberświat i katastrofę ekologiczną jednocześnie.

Brak literackich spadkobierców z młodego pokolenia, bezpośrednio deklarujących przynależność do „szkoły Lema” nie świadczy o tym, że zupełnie się zatraciła potrzeba tworzenia twardej fantastyki z nachyleniem filozoficznym, eksplorowania relacji człowieka z kosmosem i testowania fizycznych oraz etycznych granic naszego gatunku. O Jacku Dukaju jako tym, który zasiadł na opuszczonym tronie wspomnieć koniecznie trzeba, ale i on jest zjawiskiem osobnym, które wymaga oddzielnego omówienia i w swojej osobności nie daje się właściwie z niczym porównać. Warto jednak wymienić Cezarego Zbierzchowskiego, w którego twórczości bezkompromisowe etycznie rozliczanie się naszym gatunkiem daje bardzo mroczną i pełną beznadziei odpowiedź na pytanie, do czego zdolny jest człowiek. Warto wspomnieć Amnezjaka Jakuba Nowaka, zbiór ważkich intelektualnie opowiadań, w których urojenie Philipa K. Dicka na temat nieistniejącego LEM-a zostało twórczo rozwinięte. Wsparte ogromną wiedzą opowiadania SF tworzy Marta Magdalena Lasik. Nie sposób również pominąć Pawła Majki, twórcy obdarzonego nieposkromioną wyobraźnią. W Wojnach przestrzeni, drugiej powieści z serii Mitoświat, pojawia się Lem we własnej osobie, choć oczywiście odpowiednio pseudonimowany. Występuje w roli rebelianta, broniącego racjonalizmu przed naporem ożywionych wyobrażeń. Nie można więc stwierdzić, że się duch Lema nad współczesną fantastyką nie unosi – a współczesna młoda fantastyka to znacznie więcej niż te kilka nazwisk wymienionych powyżej.

Prorok fiaska

Być może Lem, którego potrzebujemy, to przede wszystkim prorok katastrofy. Ten, który nam z uporem przypominał o przyrodzonym złu tkwiącym w ludzkiej naturze, ukazywał holokaust na planecie Eden i wiele innych kompletnych katastrof, których podsumowaniem wydaje się ostatnia powieść pod znamiennym tytułem Fiasko. Grupa zawziętych kosmonautów pod przewodnictwem komputera określanego znamiennym akronimem GOD próbuje tam nawiązać z mieszkańcami Kwinty wymarzony kontakt – ten sam, który był dla bohaterów Solaris świętym Graalem, odsłaniającym tajemnice świata, możliwością upragnionego przekroczenia granic poznania. „Rycerze św. Kontaktu” (tak określają siebie ci, którzy przegrali z walkę o zrozumienie z solaryjskim oceanem) nie potrafią jednak tym razem pogodzić się z klęską, nakręcają spiralę agresji, niszcząc w końcu to, co tak uparcie próbowali intelektualnie posiąść. Zniszczenie jako pośredni rezultat postępu wydaje się skuteczną i nośną metaforą na nasze czasy.

Potrzebujemy więc Lema, ale też czegoś więcej niż Lema, czegoś może mniej rozległego, ale mocniej zagłębiającego się w człowieka. Świadomość schyłku, którą niesie ze sobą epoka antropocenu sprawia, że pilniejsza od nadal fascynującej eksploracji kosmosu staje się potrzeba zakorzenienia na Ziemi. Media społecznościowe do porannej kawy jedną ręką serwują nam informacje o dokonaniach Elona Muska, a drugą ponure doniesienia o topniejących lodowcach i blednących rafach koralowych. Być może teraz potrzebna nam „czwarta osoba” postulowana przez Olgę Tokarczuk, czuły narrator, wnikliwy badacz człowieka jako części ekosystemu, co sytuuje potencjalnego młodego fantastę bardziej w orbicie Ursuli Le Guin niż Stanisława Lema.

– Marta Kładź-Kocot