Aktualności

fot. Krzysztof Dubiel
03.04.2019

„Potrafił z drobnostki stworzyć całą historię”. Jolanta Nowakowska opowiada o Marku Nowakowskim

Już dziś poznamy laureata trzeciej edycji Nagrody im. Marka Nowakowskiego. Z żoną pisarza, Jolantą Nowakowską, rozmawia Katarzyna Wójcik.

Od dwóch lat przyznawana jest Nagroda im. Marka Nowakowskiego za opowiadanie lub cykl opowiadań, ze szczególnym uwzględnieniem tematyki warszawskiej. Na tegorocznym zaproszeniu na galę wręczenia Nagrody jest zdjęcie Marka siedzi na trawie, coś je. To zdjęcie ze studiów?

Zdjęcie było zrobione wiele lat temu na Krakowskim Przedmieściu. To mogło być już po studiach. Przy Pałacu Staszica był wtedy taki skwerek, na którym można było przysiąść. Z lodami chyba tam siedział.

Nie z papierosem…

O dziwo ‒ nie. Wtedy wszędzie były papierosy, to widać na starych filmach francuskich czy amerykańskich. Bez przerwy palą, nie wyjmują w zasadzie papierosa z ust. Bardzo lubię te stare filmy…

Opowiadania Marka też są jak czarno-białe filmy sprzed lat. Rejestrował w nich współczesny sobie świat ze świadomością, że tylko w ten sposób zachowa pamięć o nim. Wraca Pani do tych opowiadań?

Właśnie niedawno znów przeczytałam opowiadanie Aloes z tomu Chłopiec z gołębiem na głowie, o kierowniku baru. To jest opis pozornie błahego zdarzenia, które się dzieje w ciągu dwóch, trzech godzin. Marek potrafił z takiej jednej drobnostki stworzyć całą historię. Tak było też z opowiadaniem Miasteczko, jednym z dłuższych, jakie napisał. Przeczytał wiele lat temu chyba w „Expressie Wieczornym” króciutką notatkę prasową na temat incydentu, który się przytrafił zapobiegliwemu kierownikowi domu starców. Opublikował wtedy niedługie opowiadanie w „Zapisie”, a potem, po 20 latach, rozwinął to i stworzył obszerną opowieść. Wróciłam też ostatnio do opowiadania Wesele raz jeszcze. Byłam ciekawa, jak to wygląda teraz, po latach, i wydaje mi się, że zupełnie nie straciło na aktualności. Jego pisanie to był bardzo ciekawy proces twórczy, miałam możliwość obserwowania go więc widziałam, jak to się dzieje. Czasem opowiedziałam jakąś historię albo rzuciłam dosłownie dwa zdania w przelocie, a on potrafił z tego stworzyć całą fabułę. Jego opowiadania może nie są zbyt skomplikowane formalnie i zajmują często jedną czy dwie strony, ale wkładał w ich pisanie ogromny wysiłek.

Często przerabiał swoje opowiadania po latach?

Raczej nie, choć to się zdarzało. W ogóle pisał raczej szybko i publikował wszystko, co stworzył, ale oczywiście miewał też trudności twórcze. Tak było na przykład z Pracusiami, to opowiadanie pisał co najmniej dwa lata, przerywał, zostawiał, bardzo mu to opornie szło. Ale to były pojedyncze przypadki.

Miał uporządkowany rytm dnia?

Tak, w zasadzie każdego dnia tak samo: rano śniadanie, potem koło 10 siadał u siebie w pokoju i pisał. Często pisywał też zresztą w kuchni i w pokoju gościnnym. Mniej więcej o 13 jadł, po czym szedł na miasto. On po prostu musiał chodzić, spacerować. Miał pewne trasy, które przebywał najczęściej. To był głównie Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, aż do Domu Literatury. Zawsze tam spotkał jakiegoś kolegę po piórze. Bywał też na Pradze, ale najbardziej lubił Śródmieście. Poza tym sporo czasu poświęcał na czytanie. Jego lektury zmieniały się z wiekiem. Z czasem coraz częściej czytywał pamiętniki, wspomnienia, dzienniki, książki faktograficzne. A w naszych młodych latach 60. i 70. dużo się czytało literatury amerykańskiej. Wtedy ta literatura była wielkim odkryciem.

Długo dopracowywał swoje teksty?

Owszem. Potrafił jedną rzecz pięć razy przepisywać, zmieniając szczegóły albo całkiem duże partie. Właściwie ze wszystkim tak było, że Marek pisał różne wersje. W tej chwili mam po kilka rękopisów niektórych opowiadań, szczególnie tych większych. Ciągle znajduję jakiś stary, pożółkły rękopis Bożydara albo Grisza, ja tiebie skażu. Te dwa opowiadania mają chyba najwięcej poprawek i zmian. Marek miał jeszcze niestety niedobrą cechę: darł swoje pierwsze rękopisy.

Świadomie wybrał krótką formę, jaką są opowiadania? Bo nawet jego powieść Strzały w motelu „George” nie są obszerne.

Trudno mi powiedzieć. On się trzymał konsekwentnie tej formy. Myślę, że nie starczało mu cierpliwości do bardzo dużych tekstów. Strzałami w motelu „George” się bawił, to jakoś go wciągnęło. Poza tym uważam, że to jest bardzo niedoceniona książka. Tam jest mnóstwo układów, postaci, które wtedy były charakterystyczne, a i dzisiaj niektóre z nich są łatwe do odgadnięcia.

Bohaterowie opowiadań Marka często noszą bardzo oryginalne przezwiska. Sam je wymyślał?

Marek miał szczególną słabość do nazw, nazwisk, a przede wszystkim właśnie do tak zwanych ksywek. W większości były one zasłyszane. Nadawał je później bohaterom, którzy mogli nie mieć zupełnie nic wspólnego z prawdziwym właścicielem przezwiska. Tych pseudonimów przewija się w jego twórczości niebywała ilość. I to jest w zasadzie stały repertuar: Wrotek, Trzyczwarty, Kaczor, Koń, Ząbek, Książę Nocy, można by wymieniać i wymieniać.

Rozpoznaje Pani rzeczywiste osoby z jego opowiadań?

Niektórzy są faktycznie dla mnie rozpoznawalni. Wydaje mi się, że dotyczy to tych, których Marek szczególnie lubił bądź byli dla niego ważni. On dobrze rozpoznawał ludzi, raczej się w tych ocenach nie mylił. Jeśli ktoś budził jego wątpliwości, nie wchodził z nim w żadne relacje. Bardzo przeżył sytuację opisaną w opowiadaniu Grisza, ja tiebie skażu, kiedy nie wiedział, kto na niego doniósł Służbom Bezpieczeństwa. Ta zadra siedziała w nim przez wiele lat, bo to było bardzo dotkliwe i przykre, że ktoś z najbliższego otoczenia wpędził go w taką koszmarną sytuację.

Drugą niezwykle trudną dla niego sytuacją było porównywanie go z Hłaską, a w pewnym momencie przyklejenie mu etykiety „następcy Marka Hłaski”. Miał zresztą przez to kłopoty, bo ówczesne władze, zapewne by zmusić Hłaskę do powrotu z Zachodu, utrudniały Markowi Nowakowskiemu wydanie jego drugiego tomu opowiadań.

Bardzo to było dla niego krzywdzące i długo nie chciał się z tym pogodzić. Był trochę młodszy od Hłaski i później debiutował. Razem z nim zresztą debiutowała cała grupa pisarzy: Aleksander Minkowski, Maciej Patkowski, Eugeniusz Kabatc, Monika Kotowska i Magda Leja. Spośród nich właściwie tylko Marek pisał do końca życia. Wracając do Hłaski ‒ byli wówczas krytycy i literaturoznawcy, którzy od razu widzieli różnicę między nim a Markiem Nowakowskim. On znacznie głębiej widział rzeczywistość, ujmował ją bardziej psychologicznie, a mniej romansowo, bo u Hłaski zawsze były w tle historie miłosne. Hłasko był zapatrzony w Amerykanów, w Hemingwaya, i według takich wzorów pisał. Zresztą swoją debiutancką książkę Ten stary złodziej Marek wydał w Czytelniku, a recenzję wewnętrzną dla redakcji pisał Hłasko.

Więc się znali?

Tak, ale niezbyt dobrze, dlatego że Hłasko w 1959 wyjechał, a Marek dopiero co wydał debiutancki tom opowiadań. Na początku zresztą stronił od środowiska literackiego, w którym Hłasko był postacią bardzo znaną.

Poznała Pani Marka częstując go pomarańczą?

Tak, choć znałam go z widzenia już wcześniej. Spotkaliśmy się chyba na ostatnim roku studiów, to był przełom roku 1958/1959. Ja byłam rok niżej, on repetował wtedy, czegoś nie zaliczył. Towarzyszyłam mu więc przy debiucie książkowym. Pamiętam jak chodziliśmy po księgarniach i szukaliśmy Tego starego złodzieja. A jeszcze lepiej utkwiły mi w pamięci poszukiwania „Twórczości” z pierwszym opowiadaniem, jakie Marek opublikował. To był wielki honor, druk w „Twórczości”. Szukaliśmy pisma po wszystkich kioskach w Warszawie. Wreszcie na Poznańskiej przy Alejach Jerozolimskich patrzymy na czasopisma w witrynie – jest! Podchodzimy, prosimy o tę „Twórczość”... i na okładce ‒ Tadeusz Nowakowski. Pomylili imiona. Ale w środku już było dobrze. Marek był bardzo zawiedziony, ale jednocześnie ogromnie dumny.

Od zawsze chciał pisać?

Moim zdaniem tak. Znalazłam jego zeszyt ze szkoły, z klasy 11B. Miał wtedy kilkanaście lat. W tym zeszycie pisał opracowania lektur szkolnych, takie jakby recenzje. Dzisiaj, kiedy je czytam widzę, że były nieporównywalnie lepsze niż omówienia niektórych współczesnych recenzentów.