Aktualności
Nocny Stolik #95. Maria Karpińska: wierzę, że literatura ma moc przemiany
„Moją pierwszą samodzielnie przeczytaną książką były Dzieci z Bullerbyn, które przeczytałam potem kolejnych osiem razy z rzędu, bo bałam się sięgnąć po inne książki” – mówi prozaiczka Maria Karpińska. Autorka powieści Żywopłoty i Ucichło opowiada m.in. o swoich aktualnych lekturach, fascynacji literaturą włoską, zdradza też, co czyta synkowi i jakie książki najczęściej kupuje w prezencie.
Co teraz leży na Twoim stoliku nocnym?
Nie mam stolika nocnego, ale na moim „podorędziu” znajduje się teraz Los Zaruyi Shalev, a zaraz obok leżą Niewidzialne miasta Calvino, które kupiłam sobie w nowym piwowskim wydaniu na Imieninach Jana Kochanowskiego, choć inny egzemplarz tej książki mam już w domu. Nie mogłam się powstrzymać, bo nowa szata graficzna bardzo mi się spodobała. A jak już kupiłam, to od razu zaczęłam czytać, na nowo. Przed chwilą skończyłam Głuszę Anny Goc, co dla mnie nietypowe, bo po reportaż sięgam bardzo rzadko. Na moim podręcznym stosie znajdują się też wciąż książki, o których niedawno pisałam do miesięcznika „Znak”: Zadziwienie Richarda Powersa, Ja śpiewam, a góry tańczą Irene Soli i Cyborg w ogrodzie Julii Fiedorczuk, którego czytałam w kontekście tych dwóch powieści o relacji człowieka z naturą. W planach mam także Ostatnie lato w mieście Gianfranca Calligaricha, wypatruję tej książki z niecierpliwością.
Calvino powraca w lekturze chyba nieprzypadkowo: to, mam wrażenie, nie tylko literacka fascynacja, ale wyraźna inspiracja. Twoje Żywopłoty przenika jego duch. Czy bliskie jest Ci myślenie o literaturze w kategoriach wyłożonych w Calvinowskich Wykładach amerykańskich?
Tak, dokładnie. Wykłady amerykańskie to książka, która zawsze towarzyszy mi podczas pisania. Wracam do niej w momentach zapętlenia, gdy już sama nie wiem, czy to, co i jak piszę, ma sens. Dla mnie Wykłady... w precyzyjny i erudycyjny przy tym sposób opisują moje literackie – mówiąc górnolotnie – drogowskazy. Najważniejszym jest chyba ten, na który zwróciłeś uwagę w recenzji Żywopłotów – połączenie ciężaru przekazu z lekkością formy. Czyli mówienie o sprawach ważnych, trudnych – w przypadku mojej prozy, ostatecznych – w formie pozbawionej tego ciężaru, zdystansowanej, czasem wręcz ironicznej.
Poza Calvino wspominałaś, że czekasz na Calligaricha. Czy literatura włoska, szerzej, jest dla Ciebie ważnym punktem odniesienia?
Tak, na pewno. Studiowałam na kierunku Cywilizacja śródziemnomorska na Wydziale Artes Liberales UW, a poszłam na te studia, bo właśnie ta literatura wydawała mi się najciekawsza i nie mogłam się zdecydować na jedną filologię, wybrałam się więc na studia związane z całym obszarem. Moja rodzina z różnych stron związana jest z Włochami, moja mama dorastała w Rzymie, więc jest to też dla mnie naturalny kierunek podróży, ale i naturalny wybór literacki. Wydaje mi się, że abstrahując od tego rodzinnego ukierunkowania, jest także w tej literaturze coś, co bardzo silnie na mnie oddziałuje. Mówię tu na przykład o Dinie Buzzatim czy Italo Svevo, pisarzach mniej w Polsce znanych niż Calvino, ale posługujących się podobnym dystansem w połączeniu z podobnym podskórnym mrokiem. U Sveva jest pewnie więcej tego dystansu, w opowiadaniach Buzzatiego – więcej mroku i niepokoju, ale oba te kierunki są mi bliskie.
Część czytelników i czytelniczek nie ma zaufania do fikcji i z tego powodu chętniej sięga, niekiedy wyłącznie, po non-fiction. Fikcja ich nie obchodzi, sądzą też, że działa po prostu mniej skutecznie. Peter Brooks, Deleuze czy czytany przez nich Proust uważał, że jest dokładnie odwrotnie. Wspominałaś, że rzadko sięgasz po reportaż. Wierzysz w moc literackiej fikcji? A jeśli tak, na czym - Twoim zdaniem - polega jej potencjał?
Rzeczywiście mam sporo znajomych, którzy czytają tylko reportaże. Czytają dużo, ale fikcja ich właściwie nie interesuje. Ja jestem – w takim razie w sympatycznym towarzystwie Brooksa i Delueze’a – na przeciwległym biegunie. Jeśli coś mnie nie interesuje w literaturze, to opisywanie rzeczywistości, odtwarzanie historii. Nie interesuje mnie, jak było. Interesuje mnie, jak mogłoby być lub co by się stało, gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej. Jeśli sięgam po non-fiction to dlatego, że chcę pogłębić swoją wiedzę na dany temat, który wydaje mi się ważny. Ale to jest pobudka czysto racjonalna. Po fikcję sięgam, bo ciekawi mnie świat stworzony za pomocą słów przez pisarkę/pisarza, interesuje mnie jej/jego wrażliwość i obrana perspektywa, która bywa zupełnie różna od mojej. Interesuje mnie, jak inni uruchamiają machinę, dzięki której przed oczami pojawiają się obrazy i która wywołuje emocje – czasem na co dzień zupełnie dla mnie niedostępne. Fascynuje mnie funkcjonowanie tej machiny, od strony czysto technicznej, naukowej, ale też najzwyczajniej w świecie sprawia mi przyjemność poddawanie się jej mocy. Wspomniałeś, że dla wielu fikcja działa mniej skutecznie – na mnie nic chyba bardziej nie działa niż dobrze skrojona fikcja literacka. Rzeczywistość w porównaniu z nią wydaje się bardzo ograniczona, sztampowa. I nie mówię tu o tych książkach, które siłą rzeczy są od tej rzeczywistości jak najdalsze – jak fantasy czy science fiction – ale także o bardzo „zwykłych” narracjach, kameralnych historiach współczesnych nam ludzi. Dają one dużo głębszy wgląd w relacje i ludzkie umysły, niż byłoby to dla mnie kiedykolwiek dostępne w realnym życiu.
Tak. Być może chodzi o to, o czym pisał Proust, że fikcja pozwala nam odkryć w ciągu kilku godzin coś, co w życiu w życiu musielibyśmy poznawać w ciągu wielu lat. Albo co zostałoby całkowicie zakryte. Dla niego życie można zrozumieć niemal tylko w fikcji. Proust uważał także, że kiedy spojrzymy na świat na inny sposób, innymi oczami, zostaniemy przemienieni. Wierzysz w tę metamorficzną moc literatury? Czy jakieś lektury były dla Ciebie (de)formujące?
Wierzę, choć z drugiej strony za każdym razem, gdy zapędzam się w nadawanie literaturze rozmaitych mocy – o co nietrudno, jako że literatura jest głównym obszarem większości moich działań – zaczynam odczuwać jakąś niestosowność takiego stawiania sprawy. Wierzę, że literatura zmienia ludzi i ma tym samym realny wpływ na ich egzystencję, ale staram się przy tym pamiętać, że jednak to tylko słowa, iluzja, coś w rodzaju magicznej sztuczki. Ta granica między realnym, a wyobrażonym, ale pretendującym do bycia realnym, fascynuje mnie od dawna i o niej też są moje własne książki, zarówno Żywopłoty, jak i Ucichło. Ile „może” opowiadana historia? Czym się różni opowieść o moim życiu od „prawdziwego” mojego życia? Wciąż chyba nie znam odpowiedzi na te pytania i nie daje mi to spokoju, dlatego staram się w tym, co piszę, podważać granice między życiem a opowieścią o życiu. Sama chyba nie wiem, jak do tej granicy się odnieść, bo – odpowiadając na Twoje pytanie – tak, wierzę, że literatura ma rozmaite moce, również tę moc przemiany, że opowiadane historie mogą coś zmienić, coś uratować, ale ten ratunek nijak ma się do wyzwań, z jakimi mierzą się np. medycy podczas akcji ratowniczych – a przecież używamy tych samych słów, by opisać te dwie nieprzystawalne sytuacje. Krótko mówiąc, staram się po prostu być ostrożna, gdy mówię o mocach literatury.
A może siła oddziaływania literatury nie zależy od jej mocy, a od rodzaju podatności czytelniczej? Może kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest właśnie to zastrzeżenie – na mnie literatura tak działa, ale to nie znaczy, że ma taki wymiar dla wszystkich. Odpowiadając w każdym razie na Twoje pytanie: myślę, że taką formującą lekturą był dla mnie na pewno Proust – pamiętam, że po każdym tomie czułam się, jakbym wracała z dalekiej podróży. Robiłam przerwę, zanim sięgałam po kolejny tom, więc lektura W poszukiwaniu straconego czasu była u mnie rozłożona na lata. Jako nastolatka miałam duże poszanowanie dla słowa „klasyka”, więc sięgałam głównie po to, co wydawało mi się tę owianą sławą klasykę tworzyć – Dostojewskiego, Tołstoja, Nabokova, Dickensa, Manna. Czytałam też po drodze dużo złych, miałkich książek, których z tego właśnie powodu nawet nie pamiętam. Ale nie mam poczucia, że to w jakiś sposób mi zaszkodziło, może wręcz pokazało mi, czego sama chcę unikać w tym, co piszę.
Jaką byłaś czytelniczką w dzieciństwie? Czy coś z tamtego czasu z Tobą zostało?
Chyba byłam czytelniczką zachłanną i strachliwą, i tak zresztą jest nadal. Rodzinna legenda głosi, że moją pierwszą samodzielnie przeczytaną książką były Dzieci z Bullerbyn, które po tym pierwszym razie przeczytałam kolejnych osiem razy z rzędu, bo bałam się sięgnąć po inne książki. Nigdy w końcu nie wiesz, co tam na Ciebie czyha między okładkami, więc ta ostrożność wydaje mi się uzasadniona. Pamiętam, że na przykład Władcy pierścieni nigdy nie udało mi się przeczytać, mimo wielu podejść. Był dla mnie zbyt przerażający. Ale bardzo lubiłam sięgać po różne książki, nieraz zupełnie przypadkowe i sprawdzać, co jest w środku, podczytywać. Nadal kiedy podróżuję, zawsze przeglądam książki, które stoją na półkach w wynajmowanych domach czy mieszkaniach.
Pamiętam, że jak już rozkręciłam się czytelniczo, zaczęłam mieć dużą potrzebę, by przeczytać wszystko, co – jak wiadomo – nie jest możliwe, więc rzucałam się zachłannie na serie, bo one dawały jakieś iluzoryczne spełnienie – może nie przeczytam wszystkich książek świata, ale przynajmniej jest pewien skończony zbiór, który mogę objąć umysłem i „posiąść”. Jak byłam nastolatką w Wydawnictwie Agora zaczęła się ukazywać seria prozy światowej XX wieku, w pastelowych obwolutach. Książki ukazywały się po kolei, ponumerowane. Pamiętam, że kupował mi je tata, a ja każdą skrupulatnie czytałam i to mi dawało dużo satysfakcji – nie tylko ze względu na nie same, ale też tę właśnie seryjność. Nadal podobną ekscytację budzi we mnie seria Nike wydawana w latach 60. i później przez Czytelnika. Bardzo korci mnie, żeby przeczytać wszystkie książki, które się w niej ukazały, jedna po drugiej. Jest to paręset tytułów, wiele z nich całkiem dziś zapomnianych, niemających żadnych innych wydań. Kto wie, może kiedyś mi się uda.
Więc ta zachłanność została mi do dziś. Strachliwość zresztą też. Mam małą odporność na obrazy okrucieństwa w książkach i filmach, więc ostrożnie podchodzą do utworów, o których wiem, że są „mocne”. No i został mi jeszcze z tamtych czasów ogromny sentyment do Astrid Lindgren. Mówiliśmy o książkach formujących i Dzieci z Bullerbyn z pewnością dla mnie do nich należą, choć oczywiście dostrzegam, że i tu nie wszystko przetrwało próbę czasu. Kiedy dziś czytam je mojemu synkowi, nadal ulegam urokowi tej historii i nie chcę, żeby się skończyła. Pod tym względem nic się nie zmieniło.
Co jeszcze czytacie?
Przez jakiś czas czytaliśmy sporo książek z serii o Albercie Gunilli Bergström i Muminki, ale w pewnym momencie mój syn oznajmił, że już dość i więcej nie będziemy. Nie nudzi mu się za to seria o Leśnym ludku Antonia Lupatellego – polskie wydanie tych książek dawno się wyprzedało i teraz są to białe kruki, osiągające w internecie wysoką cenę. Na szczęście mój mąż ma je jeszcze ze swojego dzieciństwa. Czytam synkowi także wierszyki Brzechwy i Tuwima i za każdym razem chylę przed nimi czoło. Z bardziej współczesnych rzeczy lubimy na przykład książki ilustrowane przez Gosię Herbę, a z nich najbardziej Balonową 5 napisaną przez Mikołaja Pasińskiego. Ale tak naprawdę mam niewielki wpływ na lektury mojego synka – jest przyzwyczajony, że wspólnie chodzimy do biblioteki, gdzie sam wybiera sobie książki, nieraz rezolutnie konsultuje je z paniami bibliotekarkami, które doradzają mu książki zgodne z jego aktualnymi zainteresowaniami. W wieku pięciu lat zyskał pełną literacką wolność.
Zdarzają Ci się powroty do książek?
Podobno czytanie książek, które dobrze się zna i lubi, jest jednym z zaleceń podczas leczenia depresji, bo poprawia nastrój, i myślę, że coś w tym jest. Mam trochę takich książek, do których wracam, kiedy piszę, bo z jakiegoś powodu działają na mnie twórczo, a trochę takich, które po prostu przynoszą ukojenie. Do tej pierwszej kategorii, oprócz Calvina i Buzzatiego, o których już mówiliśmy, należą też książki Larsa Gustafssona, ze wspomnianej serii Nike. W Ucichło, mojej drugiej książce, wyraźnie nawiązuję do Śmierci pszczelarza Gustafssona i w jakimś sensie fascynacja tą książka jest źródłem całego pomysłu na moją własną powieść. Do tej drugiej kategorii ponownych lektur należą na przykład książki Romaina Gary’ego, jak Obietnica poranka czy pisana pod nazwiskiem Émila Ajara Życie przed sobą. Nie są to lektury kojące w tym sensie, że są wesołe - bynajmniej, mówią o niedającym się zagłuszyć głodzie miłości, a doskonale znający ten stan autor w końcu sam popełnił samobójstwo. Ale jest w nich pewna ironia, dystans, coś, czego szukam we własnej prozie, ale także coś, co bardzo mi odpowiada jako czytelniczce.
Czy coś z Twoich lektur nie przetrwało próby czasu? A może są książki, które czytane dziś zaczynają opowiadać o czymś innym, bo zmieniło się Twoje „oprzyrządowanie”?
Do moich ulubionych książek należy na przykład Kwartet aleksandryjski Lawrence'a Durrella, ale tu rzeczywiście nie wszystko przetrwało próbę czasu. Jakiś czas temu pożyczyłam jedną część kwartetu mojej przyjaciółce i choć książka jej się podobała, mówiła, że z trudem ją czytała ze względu na druzgoczące uprzedmiotowienie kobiet w niej. Nie dostrzegałam tego wcześniej, ale im większa jest moja świadomość na temat mechanizmów, jakie rządziły i rządzą światem, tym silniejszą odczuwam potrzebę, by czytać książki napisane przez kobiety, ale też czytać i mówić o tym, jakie są skutki przemilczania niektórych doświadczeń, odbierania głosu. Nie zmienimy przeszłości, ale warto chyba zadbać o to, by podchodzić do pewnych lektur z jak najlepszym właśnie „oprzyrządowaniem”, świadomością i nakładać odpowiednią, krytyczną soczewkę.
Jaką książkę najczęściej kupujesz znajomym?
Najczęściej kupuję którąś z książek Marcina Wichy, także dlatego, że są pięknie wydane, uważam więc, że to świetny prezent. W ostatnich latach podarowałam znajomym co najmniej parę egzemplarzy Calypso Davida Sedarisa w tłumaczeniu Piotra Tarczyńskiego, ale nie mam chyba jednej książki, którą zawsze wybieram na prezent. Zazwyczaj wybieram coś spośród zagranicznych nowości, w których najlepiej się orientuję i też mam wrażenie, że znajomi takich książek właśnie ode mnie oczekują - istnieje zresztą spore grono osób, które dzwonią do mnie z pytaniem, co z nowości teraz przeczytać, ułatwiam im więc w ten sposób sprawę.
Pracujesz nad jakąś prozą?
Piszę opowiadania i równolegle książkę dla dzieci. Ale i jedno, i drugie traktuję na razie jako przestrzeń eksperymentu. Co z tego będzie – zobaczymy.
– rozmawiał Paweł Jasnowski