Aktualności

fot. Przemek Pączkowski
31.05.2023

Nocny Stolik #92. Jakub Nowak: Sienkiewicz był fenomenalnym stylistą

Chociaż pierwsze opowiadanie science fiction opublikował niemal dwadzieścia lat temu, powieściowo zadebiutował dopiero w ubiegłym roku. Jego świetnie przyjęta powieść „To przez ten wiatr” nie ma jednak z fantastyką zbyt wiele wspólnego – jej akcja jest oparta o prawdziwy wyjazd Heleny Modrzejewskiej i Henryka Sienkiewicza do Stanów Zjednoczonych. W najnowszej rozmowie z cyklu „Nocny stolik” porozmawialiśmy z Jakubem Nowakiem nie tylko o jego niejednoznacznym stosunku do Sienkiewicza, ale także o wielkiej miłości do literackiego popu i jeszcze większej – do literatury amerykańskiej.

Chyba rozumiesz, że nie mogę rozpocząć tej rozmowy inaczej niż od Henryka Sienkiewicza. Jesteś fanem Trylogii?

Mój stosunek do Sienkiewicza jest skomplikowany. Jego sposób postrzegania historii i to, jak rozstawia w niej bohaterów, rozdając winy czy powinności, zupełnie nie jest mój. Jednocześnie Sienkiewicz był fenomenalnym stylistą, mistrzem opisu, którego teksty do dziś mają wyjątkowy flow. Kiedy czytałem „Listy z podróży do Ameryki”, jego reportaże pisane podczas podróży do Stanów Zjednoczonych, które były mi potrzebne do pracy nad „To przez ten wiatr”, znowu dałem się uwieść ich frazie. Wiemy, że Sienkiewicz zmyślał, bo w prywatnych listach przyznawał się do tego, że niektóre z opisanych tam scen, jak opowieść o polowaniu na bizony, są kompletnie nieprawdziwe. Nie ma to jednak znaczenia, bo powstała znakomita literatura, która w jakiś sposób oddaje ducha tamtych czasów i miejsc.

Jedni mają alergię na Sienkiewicza, według innych tworzył on świetną literaturę popularną. Rozumiem, że zgodziłbyś się z tymi drugimi?

W zasadzie mógłbym się zgodzić, chociaż dla mnie dużo ciekawszą literaturą popularną tamtego okresu jest na przykład „Lalka”. Uważam ją za lepszą powieść niż którekolwiek z dzieł Sienkiewicza. Co nie zmienia faktu, że na poziomie opanowania języka i umiejętności kontrolowania czytelniczych emocji Sienkiewicz jest doskonały.

Czytałeś dużo Sienkiewicza bezpośrednio przed napisaniem „To przez ten wiatr”? 

Zamiast czytać powieści Sienkiewicza, sporo czytałem o Sienkiewiczu. Czytałem też jego prywatne listy, w których z większą szczerością opowiadał o tym, jak właściwie wyglądała jego podróż do Stanów. To wynikało między innymi z szacunku do jego pióra. Styl Sienkiewicza jest tak niepodrabialny, że nawet nie próbowałem wchodzić w jego buty. Bardziej niż o próbę skopiowania jego stylu chodziło mi na przykład o wynajdywanie potencjalnych scenograficznych detali.

Zapytałem o to, bo w twojej powieści pojawiają się czytelne aluzje do konkretnych scen z powieści Sienkiewicza. Nie musiałeś przypominać sobie tych książek, żeby je wykorzystać?

Wystarczyła mi pamięć. Aluzje, o których mówisz, odnoszą się do najbardziej znanych scen. Obrazy takie jak Ligia na byku z „Quo vadis” czy historia Juranda ze Spychowa są w zapisane w moim czytelniczym DNA, więc nie musiałem do tych książek wracać, żeby je przywołać. 

Jak wiadomo, Witold Gombrowicz w swoim „Dzienniku”, nazwał Sienkiewicza „pierwszorzędnym pisarzem drugorzędnym”. Abstrahując już od autora „Quo vadis”, kochasz, lubisz albo szanujesz „literaturę drugorzędną”?

Kocham ją i myślę, że jest to jakiś rodzaj syndromu sztokholmskiego, bo daję się jej uwodzić, mimo rosnącej świadomości wielu jej wad. Jestem dzieckiem lat dziewięćdziesiątych. W 1990 roku miałem 9 lat i w momencie, kiedy zaczęło się moje w miarę świadome czytanie, Polska została zalana literaturą drugorzędną. Nadrabialiśmy wtedy wydawanie kilkudziesięciu lat literackiego popu ze Stanów. Zachłysnąłem się tym. Bardzo szybko przesiąkłem literaturą gatunkową i czytam ją do dziś. Bardzo lubię pop, zresztą nie tylko literacki, ale także muzyczny czy filmowy.

Które z tamtych lektur okazały się dla ciebie najważniejsze?

Zwłaszcza dwie książki zrobiły na mnie olbrzymie wrażenie, przeczytałem je zresztą niemal w tym samym momencie. Obie podebrałem tacie z nocnego stolika, kiedy miałem jakieś 11 lat. Pierwsza to „Smętarz dla zwierzaków” Stephena Kinga. Autor cierpliwie rozstawia w niej psychologiczne pionki na obyczajowej planszy, aż w pewnym momencie wszystko wybucha. Po tej lekturze zostałem fanem Kinga na długie lata. Do dziś uważam, że pierwsza dekada jego twórczości, która kończy się właśnie „Smętarzem dla zwierzaków”, była znakomita. King był wtedy jeszcze nienajedzonym, pełnym gniewu autorem i to wtedy napisał „Miasteczko Salem”, „Lśnienie”, „Carrie”, „Cujo” i „Christine”, czyli jego najlepsze książki. Później bywało różnie, dlatego że King jest pisarzem narcystycznym, przesadnym szczególarzem, który przegaduje swoje historie. Mimo to czytałem go jeszcze długo. Również dlatego, że moi rodzice zakodowali sobie, że lubię Kinga i nawet kiedy straciłem do niego serce, oni wciąż kupowali mi jego kolejne książki.

A druga książka, o której chciałeś powiedzieć to…?

„Neuromancer” Williama Gibsona. Ona też okazała się dla mnie w jakiś sposób formacyjna. Pokazała mi, jak wspaniale można pisać science fiction i w jej ramach posługiwać się cyberpunkową estetyką, którą polubiłem na długie lata. Pierwsza lektura „Neuromancera” była dla mnie doświadczeniem zupełnie immersyjnym, narkotycznym. Gibson jest wspaniałym stylistą, pisze lekko i jednocześnie impresjonistycznie, choć ma pewien problem, którego tak popularny pisarz nie powinien mieć – nie umie w historie. Wszystkie jego powieści mają dość prostą, konwencjonalną fabułę. Ten niedostatek Gibson nadrabia jednak z nawiązką nie tylko wspomnianą świadomością języka, ale i talentem do czujnego diagnozowania kluczowych trendów kulturowych czy technologicznych. Mówiąc językiem tytułu jednej z jego powieści – doskonale rozpoznaje społeczno-kulturowe wzorce. To właśnie Gibson w połowie lat osiemdziesiątych przewidział, jak bliska naszym ciałom stanie się technologia i że będziemy fetyszyzować ją niemal na poziomie seksualnym. A dekadę później napisał „Idoru”, profetyczną powieść o ślubie gwiazdora muzyki pop z celebrytką, która nie istnieje poza siecią wirtualną.

Gdzie według ciebie leży granica między dobrym literackim popem a książkami, których lektura jest stratą czasu?

Nie sądzę, żeby istniała taka granica. Wszystko zależy od tego, czy jakaś książka we mnie rezonuje czy nie. Zdarzają się historie, w których oferta symboliczna nie jest zbyt bogata, a ja i tak w nie wchodzę, bo na przykład są w nich bohaterowie, których lubię albo tajemnica, która mnie frapuje. 

Bardzo lubię książki, w których pewien wysokoliteracki rejestr łączy się z elementami powieści konwencjonalnej. W zeszłym roku duże wrażenie zrobił na mnie „Czarny lampart, czerwony wilk” Marlona Jamesa, autora nagrodzonej Bookerem „Krótkiej historii siedmiu zabójstw”. „Czarny lampart, czerwony wilk” z jednej strony jest super klasycznym fantasy, z questem jak w grze komputerowej – na początku bohaterowie zostają zebrani przez tajemniczego mocodawcę, żeby odnaleźć pewne wyjątkowe dziecko, a akcja powieści dzieje się w wymyślonym fantasy-neverlandzie, który nawiązuje do afrykańskiej historii i mitologii. Z drugiej strony James potrafi stworzyć historię doskonałą literacko, mieszając popularne schematy z wysokoliteracką formą. „Czarny lampart, czerwony wilk” to książka, która może być czytana jako głos we współczesnych dyskusjach na temat granic płci czy możliwości kształtowania własnej tożsamości, a jednocześnie nadal jest porywającą prozą fantasy, w której bohaterowie walczą ze sobą jak w grach video albo w serialach anime. Zresztą już fakt, że James zaplanował tę historię jako trylogię, sam w sobie jest takim „pozdro dla kumatych” i mrugnięciem okiem do fanów konwencji.

Ale rzeczywiście, po zwyczajną, prostszą literaturę gatunkową z wiekiem sięgam coraz rzadziej. Mam sporo obowiązków w pracy, dwie coraz starsze córki i wiem, że jeśli poświęcę godzinę na lekturę niezbyt udanej powieści, to nie będę miał tej godziny choćby na obejrzenie odcinka świetnego serialu czy połowy filmu kinowego. Im jestem starszy, tym częściej włącza mi się takie beznadziejne czytelnicze wyrachowanie. 

Zanim napisałeś „To przez ten wiatr”, pisałeś opowiadania science fiction, które publikowałeś m.in. w „Nowej Fantastyce”, a w końcu wydałeś je w zbiorze „Amnezjak”. Można więc stwierdzić, że wywodzisz się z fandomu. Jak się w nim znalazłeś?

Pochodzę z pięćdziesięciotysięcznego Skarżyska-Kamiennej i właściwie nie wiedziałem, że da się publikować opowiadania gdzieś indziej niż w „Nowej Fantastyce” czy „Feniksie”. Głównonurtowe czasopisma literackie, zupełnie dosłownie, były wtedy poza moim zasięgiem. Również ze względu na moje czytelnicze fascynacje szybko trafiłem za to na redagowaną przez Maćka Parowskiego „Nową Fantastykę” i dlatego, kiedy pod koniec liceum po raz pierwszy zaświtała mi myśl, że sam mógłbym coś napisać, ten magazyn był dla mnie naturalnym wyborem. „Nowa Fantastyka” nie tylko drukowała debiutantów, ale wręcz zachęcała ich do pisania. To był zresztą szczęśliwy strzał – moje pierwsze opowiadanie wygrało konkurs literacki „Nowej Fantastyki” i British Council. Później opowiadania pisałem dość rzadko i na moje szczęście Kasia i Rafał Kosikowie zdecydowali się w pewnym momencie wydać je w formie książkowej. 

Jeśli chodzi o science fiction, kogo podziwiałeś poza Gibsonem?

Oczywiście bardzo doceniam Stanisława Lema i uważam, że „Niezwyciężony” czy „Solaris” to wielkie powieści. Ale kiedy zaczynałem pisać, ważniejsi od Lema byli dla mnie wspomniany William Gibson i Philip K. Dick, który chyba nie jest już dziś tak popularny, jak jeszcze kilka lat temu. Dick też pokazywał mi, jak można tworzyć wysokogatunkowy pop, taki pop na sterydach, w którym będzie coś więcej niż tylko sprawna ekstrapolacja teraźniejszości. On też, podobnie jak Gibson, potrafił mądrze pisać o relacjach człowieka z technologią, a jednocześnie wplatał do swoich opowieści własne obsesje, psychozy i obawy.

A jakich masz literackich mistrzów spoza fantastyki? Którzy autorzy poza Kingiem, Gibsonem i Dickiem mieli na ciebie największy wpływ?

Chyba kto inny na mnie wpływał, a kto inny dziś funkcjonuje w mojej głowie jako mistrz, bo moja świadomość jako czytelnika się zmienia. Pierwszym pisarzem, który mnie porwał i do którego chętnie wracałem, był Mark Twain. Zacząłem go czytać już jako mały chłopiec i jego powieści przemawiały do mnie wtedy właśnie poprzez swoją przygodową chłopackość – te wszystkie tajemnicze wymykania się z domu w środku nocy, spiski, przygody i źli bandyci czyhający w mroku nocy na nieletnich bohaterów… Czytałem „Przygody Tomka Sawyera”, „Przygody Hucka Finna” i inne opowieści o Sawyerze czy Hucku, przeżywając te przygody razem z bohaterami. I chyba dopiero za czwartym czy piątym razem, kiedy czytałem „Przygody Hucka”, zorientowałem się, że to też opowieść o amerykańskim rasizmie, że pod powierzchnią powieści uwodzącej mnie przygodowym, lekkim charakterem, czai się mrok. Tak na marginesie, moje córki są w takim wieku, że już zaraz mogłyby przejąć moją fascynację Twainem i jestem ciekaw, czy tak się stanie. Na razie wzięły ode mnie radochę z czytania Astrid Lindgren. Są fankami „Dzieci z Bullerbyn” i opowieści o Lotcie.

Później do mojego życia wkroczyła literatura popularna, o czym już opowiedziałem. Ale jednocześnie coraz częściej sięgałem po książki spoza literackiego popu i istotni stali się dla mnie William Faulkner i John Steinbeck. Historie przez nich opowiadane są głęboko humanistyczne i potrafią łapać za gardło, a jednocześnie mają wyjątkowy epicki oddech. Dziś ważnym pisarzem jest dla mnie Cormac McCarthy, może największy spośród żyjących autorów. McCarthy pisał powieści niezłe, wspaniałe i zupełnie wybitne – tu myślę przede wszystkim o „Krwawym południku”, do którego wracałem kilkakrotnie i każda kolejna lektura robiła na mnie nie mniejsze wrażenie. Ta powieść trafiła mnie w miękkie podbrzusze, pierwszy raz czytałem ją tuż po urodzeniu pierwszej córki. Mam takie wspomnienie, że Tosia leży obok mnie, a ja czytam o tych wszystkich potwornościach. „Krwawy południk” to książka wręcz nonsensownie wypełniona przemocą – i ta przemoc po prostu w niej jest, nie jest wzięta w żaden nawias, nie funkcjonuje jako żadna metafora. A jednocześnie to powieść piękna literacko, być może w ogóle jedna z najpiękniej napisanych powieści, jakie znam. Inne książki McCarthy’ego nie robiły już na mnie aż takiego wrażenia, choć lubię je i regularnie wracam do „To nie jest kraj dla starych ludzi”, „Drogi”, ostatnio „The Passenger” czy „Suttree”. W tej ostatniej jest, jak na McCarthy’ego, zaskakująco dużo światła, bo te ponure historie o ludziach, na których przykładni obywatele nie chcą nawet spojrzeć, są kontrapunktowane humorem jak ze Steinbeckowskiej, sowizdrzalskiej opowieści.

Na koniec wymienię jeszcze jednego autora – Davida Mitchella. To dość rzadki przykład pisarza, który tworzy, sięgając po chwyty typowe dla fantastycznej konwencji, a jednocześnie jest doceniany przez krytykę – trochę jak wspomniany James. Mitchell jest autorem nierównym, ale bardzo lubię jego powieść „Black Swan Green”, przełożoną na polski jako „Konstelacje”. To moja feel good story – książka, do której wracam, bo jest ciepła i nostalgiczna. Opowiada o tym, jaką dżunglą jest dojrzewanie i jest w niej fajny nastoletni vibe rodem z „Buszującego w zbożu” albo „Harfy traw” Trumana Capote’go. Aż dziwne, że dzisiaj, w momencie nostalgii za latami osiemdziesiątymi, nikt jej nie wznawia. Jeśli daję komuś książkę w prezencie, często wybieram właśnie ją. Niewiele osób ją czytało, a oczywiście chciałbym, żeby znali ją wszyscy. Kiedyś próbowałem wciskać ludziom McCarthy’ego, ale z różnymi efektami. Raz, kiedy mój brat szukał prezentu dla swojej dziewczyny, zaproponowałem „Krwawy południk” i, o ile wiem, nie skończyło się to dobrze (śmiech).

Gołym okiem widać, że literacko ukształtowały cię Stany Zjednoczone.

Tak, w głębi duszy w ogóle jestem amerykanofilem. Nie rozmawiamy o komiksach i telewizji, ale one kształtowały mnie w nie mniejszym stopniu niż książki. Z zainteresowaniem czytam autorów, którzy dekonstruują amerykański mit, na przykład Chucka Palahniuka czy Breta Eastona Ellisa, ale mam świadomość, że tak lubię te historie, bo kręcą mnie części składowe amerykańskiego mitu. Z autorów, a właściwie autorek nieamerykańskich chętnie sięgam na przykład po książki Kanadyjki Alice Munro czy Zadie Smith, która pisze przede wszystkim o wielkomiejskiej Wielkiej Brytanii.

Sporo czytasz po angielsku, prawda?

Staram się mieć kontakt z językiem, ale są książki, którym nie daję rady. Odbiłem się na przykład od „Krwawego południka” i ostatecznie przeczytałem go po polsku z obawy, że zbyt wiele mi umknie, bo jednak zbyt słabo znam język oryginału. 

W jaki sposób dobierasz lektury?

Zupełnie przypadkowo. Chociaż ostatnio coraz częściej obserwuję u siebie niebezpieczne oznaki starzenia się i chęć powrotu do nazwisk, opowieści i estetyk, które już znam. Trochę mnie ta tendencja niepokoi, więc staram się pielęgnować w sobie poszukiwacza.

Co czytałeś ostatnio?

Powieść „Chilijski poeta” Alejandro Zambry, która przysporzyła mi mnóstwa frajdy. Trochę dałem się nabrać opiniom, że to przede wszystkim metaliteracka zabawa i socjologiczny portret rozwarstwionego chilijskiego społeczeństwa, próbującego uporać się z własną historią, a tymczasem to przecudowna, bardzo zabawna i ciepła opowieść o miłości. O tym, gdzie miłość się zaczyna, a gdzie kończy, gdzie zaczyna i kończy się rodzina. Przedtem była „Tu byli, tak stali” Gabriela Krauzego, powieść rewelacyjnie przetłumaczona, właściwie trochę napisana od nowa, przez Tomasza Gałązkę. To taka antropologia z obcej mi fantazji – przestępcze historie z brytyjskich blokowisk, ale opowiedziane pasjonująco i z błyskotliwym ulicznym luzem, który słychać również w języku tej książki. Kolejna fantastyczna lektura gdzieś z pogranicza światów popularnej i wysokiej literatury. A teraz czytam najnowszą powieść Breta Eastona Ellisa „The Shards”. I na razie idzie ciężko, trudno mi się w nią wgryźć. To nostalgiczny powrót autora do czasów liceum, opowieść o pogubionej, bardzo bogatej kalifornijskiej młodzieży. Ellis od samego początku zapowiada, że coś się w tej powieści zaraz wydarzy, ale odgraża się tak przez kolejne dziesiątki stron i to coś wciąż nie następuje, więc zobaczymy, czy nie wyczerpie mojej cierpliwości.

Poza Ellisem, jakie masz plany lekturowe na najbliższy czas?

Nadrabiam neapolitańską tetralogię Eleny Ferrantę. Przeczytałem pierwszy tom i wiem, że chcę przeczytać resztę.

W toku rozmowy, z wyjątkiem „Listów z podróży do Ameryki” Sienkiewicza, ani razu nie wspomniałeś o literaturze faktu. Czytujesz ją?

Czytam sporo esejów, co ma związek z moją pracą akademicką. Poza tym lubię wspomnienia. Rzadko słucham audiobooków, bo z audiobookami zwykle wygrywa u mnie muzyka, ale dość silnym przeżyciem było dla mnie jakiś czas temu przesłuchanie „Girl in a Band”, czyli wspomnień Kim Gordon, liderki Sonic Youth, jednego z najważniejszych dla mnie zespołów (po polsku wyszły pod tytułem „Dziewczyna z zespołu” – przyp. red.). Przesłuchałem tę książkę, zamiast ją przeczytać, bo audiobooka ze swoimi wspomnieniami przeczytała sama autorka. I to było mocne doświadczenie. Tym bardziej że jej opowieść o Sonic Youth jest jednocześnie opowieścią o końcu jej małżeństwa z powodu romansu jej męża (i współlidera Sonic Youth – przyp. red.). Jednocześnie to nie jest tylko historia zespołu i małżeństwa, bo Kim Gordon to czujna literacko, wrażliwa na sztukę autorka, która opowiada historię kilku dekad nowojorskiej alternatywy. Nie tylko muzycznej.

Kiedy myślę o książkach non-fiction, które najbardziej spodobały mi się w ostatnich latach, przychodzi mi też do głowy Charlie LeDuff i jego reportaż „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”. LeDuff zmetonimizował zmiany zachodzące w mieście, pokazując w ten sposób transformację, którą przechodzi cała Ameryka. Poza tym to niezła książka pod względem literackim, LeDuff pozwala sobie na wiele i często kieruje reflektor na samego siebie, ale wychodzi z tego obronną ręką, bo ma styl i narracyjny nerw. Jego kolejny reportaż „Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje” podobał mi się już mniej – LeDuff za bardzo prężył w nim swoje reporterskie muskuły, co trochę przesłoniło poruszany przez niego temat.

Zakończmy marzeniem: jakiego pisarza lub pisarkę najbardziej chciałbyś poznać osobiście?

To pytanie-pułapka, bo od razu myślę o tym, że podczas takiego spotkania byłbym onieśmielony i wypadł jak głupek. I pewnie obawiałbym się rozczarowania. Ale jeśli muszę kogoś wybrać, to chciałbym przekonać się jakim człowiekiem jest Cormac McCarthy, facet, który przeżył wszystko. Chętnie poznałbym też Alice Munro. Pisarze bywają hucpiarzami, ale takiej mądrości, ciepła i współczucia dla drugiego człowieka, jak w jej książkach, nie można udawać.

– rozmawiał Radosław Pulkowski