Aktualności

fot. archiwum autora
27.03.2023

Nocny stolik #89. Wojtek Wawszczyk: tradycyjna literatura mi nie wystarcza

Wojtek Wawszczyk jest scenarzystą, rysownikiem, autorem takich komiksów jak świetny „Pan Żarówka” i niedawno wydany „Fungae”, a poza tym także reżyserem i twórcą animacji. Jest również pierwszym twórcą komiksów, z którym porozmawialiśmy w ramach cyklu „Nocny stolik”. Postanowiliśmy zatem wykorzystać okazję i podyskutowaliśmy głównie o literaturze obrazkowej.

W zeszłym roku „Pan Żarówka” ukazał się po angielsku nakładem legendarnego amerykańskiego wydawnictwa Fantagraphics. To pierwszy komiks z naszej części Europy, który kiedykolwiek został opublikowany przez tę oficynę. Jak do tego doszło?

W dość niestandardowy sposób. Mój wydawca Szymon Holcman z Kultury Gniewu od początku starał się promować „Pana Żarówkę” na targach i festiwalach komiksowych. Był z nim na przykład na festiwalu w Angoulême. Jednak przełom nastąpił, gdy przetłumaczyłem dwa rozdziały „Pana Żarówki” na angielski i wydrukowałem kilkanaście egzemplarzy takiej broszurki, a następnie wysłałem ją do zagranicznych wydawnictw. Odpowiedź z Fantagraphics przyszła już po tygodniu – napisali, że są zainteresowani. Ze wszystkich wydawnictw, do których wysłałem propozycję to właśnie Fantagraphics było moim pierwszym wyborem! Wychowałem się na ich komiksach.

Spodziewałeś się, że twój komiks może zawędrować do jednego z najważniejszych wydawnictw w Stanach Zjednoczonych?

Nie powiedziałbym, że się spodziewałem, ale myślałem o odbiorcach spoza Polski. Nieprzypadkowo wybrałem dla „Pana Żarówki” formę baśni. Od początku miała to być jednocześnie bardzo intymna i uniwersalna opowieść.

Powiedziałeś, że wychowałeś się na komiksach Fantagraphics. Jak to możliwe, skoro nie było ich w Polsce, kiedy byłeś nastolatkiem?

Poznałem te komiksy trochę później, podczas pobytu na stypendium zagranicznym. Studiowałem animację w Szkole Filmowej w Łodzi, ale półtora roku spędziłem w Filmakademie Baden-Wuerttemberg w Ludwigsburgu. To taka bardzo dobra niemiecka szkoła animacji komputerowej. Był przełom lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Nie miałem pieniędzy, zresztą tak samo jak chyba wszyscy w tamtym czasie. Nie miałem ich także na to, żeby wynajmować mieszkanie w Niemczech. Podczas stypendium w Ludwigsburgu waletowałem więc po kilka tygodni na stancjach wynajmowanych przez kolegów ze studiów. W pewnym momencie pomieszkiwałem w pokoju, który wynajmował Jakob Schuh, dziś doskonały reżyser animacji, dwa razy nominowany do Oscara za krótkie filmy animowane. Jakob miał ogromną kolekcję komiksów, a że ja od zawsze byłem zafascynowany komiksami, to mieszkając u niego czytałem po nocach. To wtedy poznałem twórczość Chrisa Ware’a, Roberta Crumba, Daniela Clowesa czy Dave’a Coopera. Najważniejszą rzeczą, na którą się wtedy natknąłem był „Jimmy Corrigan, the Smartest Kid on Earth” Chrisa Ware’a. Pamiętam, że kiedy przeczytałem ten komiks to autentycznie nie mogłem zasnąć – tak we mnie rezonował. Jeszcze dziś wiele osób uważa, że komiksy to tylko Kaczor Donald, Superman i Marvel. Ja już wtedy miałem w rękach twarde dowody na to, że wcale nie – że komiksy mogą być czymś o wiele większym.

Co masz na myśli?

Litery to znaki graficzne, czyli tak naprawdę rysunki, prawda? Komiksy z tych znaków graficznych korzystają, tak samo jak tradycyjne książki, ale ponadto używają jeszcze całego spektrum innych znaków, które reprezentują rzeczywistość lub są abstrakcyjne. Siedzimy w kawiarni i pijemy kawę, więc użyję takiego przykładu: wyobraź sobie, że idziesz do kawiarni i zamiast zaparzonej kawy, dostajesz ziarna, które musisz sam pogryźć. Mniej więcej tym jest dla mnie tradycyjna literatura, pisana wyłącznie za pomocą liter. Według mnie dopiero dodanie rysunków sprawia, że doświadczenie lektury staje się pełne. Tradycyjna literatura mi nie wystarcza!

Wspomniany przez ciebie Robert Crumb, a za nim szereg innych autorów, już dawno udowodnił, że komiks świetnie nadaje się do opowiadania bardzo szczerych, autobiograficznych historii. Twój „Pan Żarówka” też wpisuje się w tę tradycję. Jak sądzisz, dlaczego komiks tak dobrze sprawdza się w twórczości autobiograficznej?

Opowiadanie o swoim życiu za pomocą samych słów zbyt często ogranicza się do mówienia o faktach. Tymczasem komiks może mieć w sobie bardzo dużo z poezji. Używając tylko jednego słowa albo nawet manifestując jego brak, ale za to dodając obraz – możesz wyrazić w syntetyczny sposób naprawdę głębokie emocje. To dlatego komiks jest doskonałym narzędziem do tworzenia autobiografii duchowych.

Pierwsze komiksy rysowałeś już jako kilkuletni chłopiec, a to znaczy, że musiałeś je też czytać. Nie było ich wtedy w Polsce zbyt wiele, prawda?

Nie wiem dlaczego już jako kilkuletniego chłopca komiksy ujęły mnie bardziej niż tradycyjne książki. Oczywiście wiele dzieciaków czytało wtedy komiksy, ale nie każdemu zostało to na zawsze, tak jak mnie. Czytałem wszystko, co było. Wycinałem ostatnie strony ze „Świata Młodych” i sklejałem je taśmą klejącą, tworząc własne albumy. Czytałem „Kajka i Kokosza”, „Kapitana Klossa”, „Tytusa, Romka i A’Tomka”. Ale przede wszystkim od zawsze uwielbiałem twórczość Tadzia Baranowskiego – jego prace to według mnie jedyne komiksy z tamtego okresu, które się nie zestarzały.

Dziś pracujesz nad filmem animowanym na podstawie komiksów Baranowskiego.

Co więcej, powoli zbliżamy się do końca tej produkcji. Film, oczywiście animowany, będzie się nazywał „Diplodok”. Pewnie nie robiłbym go, gdybym w dzieciństwie bezwarunkowo nie zakochał się w twórczości Baranowskiego. Jego komiksy zawsze były absolutnie wykręcone, montypythonowskie – prawdziwy kwas dla dzieci!

To nie będzie zwyczajna adaptacja jednego z komiksów Baranowskiego, prawda?

Wziąłem na warsztat dwa jego komiksy z lat osiemdziesiątych, w których występują te same postaci – „Antresolkę profesorka Nerwosolka” i „Podróż smokiem Diplodokiem”. Scenariusz filmu napisałem jednak zupełnie od zera. Te tytuły stanowią dla mnie raczej skarbnicę poczucia humoru, rozwiązań narracyjnych i plastycznych. To ma być nie tyle adaptacja, ile film przesycony duchem Baranowskiego. Sam zainteresowany twierdzi, że się udało – kiedy pokazaliśmy Tadeuszowi to, co do tej pory zrobiliśmy, on powiedział, że „to nie jest to samo, co komiksy, ale Baranowski wylewa się z każdego centymetra kwadratowego”. To właśnie twórczość Tadka obudziła we mnie rysownika – zaczynałem od przerysowywania jego komiksów przez papier śniadaniowy, jak przez kalkę. Moją ambicją jest zrobienie filmu, który będzie tak działał na dzisiejsze dzieciaki, jak na mnie w latach osiemdziesiątych działały komiksy Baranowskiego. Zresztą nie tylko na dzieciaki w Polsce – film realizujemy po angielsku w koprodukcji polsko-czeskiej.

W latach osiemdziesiątych komiksów nie było w Polsce zbyt wiele, ale po transformacji ustrojowej szybko ich przybyło, bo w kioskach pojawiły się historie o superbohaterach. Czytałeś je?

Oczywiście, że tak. Wszyscy byliśmy wtedy wygłodniali, kupowaliśmy wszystko. Z komiksami było tak samo, jak z bananami i wszystkim innym, czego wcześniej nie było. W 1990 roku kupiłem pierwszego „Spidermana”, którego wydano w Polsce. Pamiętam, że był nie tyle przetłumaczony, co zlokalizowany – na przykład zamiast „Daily Bugle”, czyli gazety, w której pracował Peter Parker, w polskim wydaniu był chyba „Kurier krakowski” (śmiech). Spośród superbohaterów najbardziej lubiłem Batmana, bo przede wszystkim był mocno poturbowanym typem, który ma problemy z samym sobą, a nie wszechmocnym zbawcą świata. Dziś bardzo trudno czyta mi się superbohaterskie komiksy. Śmiertelnie mnie nudzą.

Obecnie już od dawna na polskim rynku komiksów nie brakuje. Jakie komiksy polskich autorów najbardziej polecasz?

Jest taki wspaniały komiks Tomasza Grządzieli „Przygody Stasia i Złej Nogi”. Doskonałym komiksem jest „Będziesz smażyć się w piekle” Krzysztofa „Prosiaka” Owedyka. Na pewno bardzo ważna, zarówno dla mnie, jak i dla polskiego komiksu w ogóle, jest seria „Jeż Jerzy” Rafała Skarżyckiego i Tomka Lwa Leśniaka. Uwielbiam też pamiętnikowe „Na szybko spisane” Michała „Śledzia” Śledzińskiego. Poza tym „Achtung Zelig!” Krzysztofa Gawronkiewicza i Krystiana Rosenberga, „Łauma” Karola Kalinowskiego, „Totalnie nie nostalgia” Wandy Hagedorn i Jacka Frąsia… Mógłbym długo wymieniać.

Książka to uniwersalny pomysł na prezent. Rozumiem, że ty wręczasz bliskim przede wszystkim komiksy?

O tak, bardzo często. Zbyt wielu dorosłych ludzi w Polsce wciąż ma blokadę przed wzięciem komiksu do ręki. Historie obrazkowe kojarzą im się z czymś gorszym, mniej poważnym – zupełnie bez sensu. Uważam, że wszyscy bez wyjątku powinni znać komiksy Moebiusa czy Alejandro Jodorowsky’ego! Poza tym są Dave Cooper, Daniel Clowes, o których już wspominałem czy choćby znakomity Charles Burns. Komiksy Chrisa Ware’a wciąż nie zostały przetłumaczone na język polski, ale mam nadzieję, że wreszcie się tego doczekamy. Jest też niesamowity Joe Sacco i jego komiksowe reportaże wojenne. Dla każdego znajdzie się coś odpowiedniego. Nie polecam ludziom komiksów dlatego, że koniecznie chcę ich przekonać do tego, czym sam się zajmuję. Po prostu wierzę, że komiksy autorstwa wymienionych twórców są obiektywnie świetne.

Czym inspirowałeś się przy tworzeniu „Fungae”, twojego najnowszego komiksu, który stworzyłeś w duecie z Tomaszem Lwem Leśniakiem?

Jeśli chodzi o dynamikę opowiadania, najbardziej spoglądałem w stronę Jasona, twórcy takich komiksów jak „Skasowałem Adolfa Hitlera”, „Gang Hemingwaya” czy „Pssst!”. Najważniejszym punktem odniesienia była dla mnie jednak polska szkoła animacji i takie filmy jak „Schody” Stefana Schabenbecka. W „Schodach” cała fabuła jest taka, że bezimienny i pozbawiony twarzy bohater wspina się na szczyt schodów po to, żeby w końcu samemu zamienić się w kolejny stopień. A jednak, pomimo tej fabularnej prostoty, film robi ogromne wrażenie, zwłaszcza kiedy ogląda się go po raz pierwszy. Właśnie z tego typu obrazów zasłynęła polska szkoła animacji. Tworząc „Fungae” chciałem zmierzyć się z przeniesieniem podobnego, metaforycznego stylu do medium komiksu. Zależało nam z Tomkiem, żeby czytelnik mógł zatopić się w tym świecie, żeby ten komiks go oplatał. Myślę, że dzięki hipnotyzującym ilustracjom Tomka udało nam się to osiągnąć.

Zostawmy komiksy i przejdźmy do książek złożonych z samych liter. Jakie lektury były ważne dla ciebie jako twórcy?

Na pewno surrealizm, zwłaszcza czeski. Pochodzę z Cieszyna, więc może także z tego powodu czescy artyści zawsze byli mi bliscy. Jeśli chodzi o filmy, to uwielbiam Miloša Macourka, Václava Vorlíčka i ich „Arabelę” oraz filmy Jana Švankmajera. Jeśli chodzi o książki – przede wszystkim Otę Pavla i Karela Čapka. Wszyscy ci czescy twórcy opowiadali słodko-gorzkie historie, poszukiwali magii w zwykłości, ale też byli bardzo szczerzy – swoje opowieści wyszarpywali z dna duszy. Kiedy byłem na studiach bardzo wpłynęła na mnie także twórczość Piotra Dumały. Później okazało się, że podobne rzeczy odnalazłem właśnie w komiksach autorów wydawanych przez Fantagraphics, choćby Dave’a Coopera czy Jasona. Wiem, że odpowiadając na pytanie mieszam twórczość literacką, komiksową i filmową, ale to wszystko wpływa na mnie w równym stopniu. Może dlatego, że sam jestem i filmowcem, i rysownikiem, i scenarzystą.

W jednym z wywiadów wydawałeś się bardzo zadowolony z tego, że „Pana Żarówkę” porównywano z twórczością Franza Kafki. To kolejny ważny dla ciebie twórca?

Bardzo ważny. Może nieco szerokim gestem, ale jego też zaliczam do grona czeskich surrealistów. Duch kafkowski, który moim zdaniem jest obecny także u Karela Čapka, jest mi bardzo bliski. Mówiąc o „duchu kafkowskim” mam na myśli przede wszystkim sytuacje, które początkowo wydają się zwyczajne, ale nagle zaczynają prowadzić do poczucia, że cały świat okazuje się wrogiem. Kafka tworzył literaturę napędzaną wewnętrznymi lękami, a ja przecież coś podobnego zrobiłem w „Panu Żarówce”. Bardzo trudno było mi pisać ten komiks – w końcu opowiadałem o chorobie moich rodziców, o tym, jak na mnie wpływała i mnie ukształtowała… Staram się tylko, żeby zakończenia moich utworów były nieco bardziej optymistyczne niż u Kafki (śmiech). Może trochę desperacko, ale próbuję szukać sensu w opisywanych przeze mnie wydarzeniach.

Kogo jeszcze dodałbyś do listy literackich ulubieńców?

Z nowszych odkryć na pewno George’a Saundersa, szczególnie za „Lincolna w Bardo”. Od lat niezmiennie uwielbiam także Roalda Dahla. To twórca literatury dziecięcej, ale wyczuwam u niego pewien rodzaj subtelnej melancholii, która bardzo na mnie działa.

Swego czasu animowałeś film „Świteź” Kamila Polaka na podstawie jednej z ballad Adama Mickiewicza. Jak wspominasz spotkanie z klasykiem polskiej literatury?

Zacznę od tego, że według mnie system edukacji krzywdzi nas literaturą. A może to my czytając te wszystkie klasyczne dzieła jako lektury jesteśmy w takim wieku, że programowo odrzucamy wszystko? Tymczasem niemal za każdym razem, kiedy po latach wracałem do szkolnej klasyki, ona okazywała się świetna. Dopiero po wielu latach odkryłem dla siebie „Mistrza i Małgorzatę”, „Lalkę” i w ogóle całego Bolesława Prusa. Z Mickiewiczem było podobnie. Miałem z nim jak najgorsze skojarzenia, bo kiedy w szkole recytowano jego poezję, musieliśmy stać na baczność. Nie rozumiałem, dlaczego Kamil chce się podjąć adaptacji „Świtezi”, ale on powiedział: „Stary, weź to przeczytaj! Odrzuć wszystko, co myślisz i po prostu to przeczytaj. Masz tu horror, napięcie, atmosferę – przenieśmy to na ekran bez słów!” Wyszedł z tego fenomenalny film i mówię to nie tylko dlatego, że poświęciliśmy mu kilka lat.

A co teraz czytasz?

Dwie książki reportażowe: „Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach” Rosecransa Baldwina i „Powiedział mi wróżbita” Tiziano Terzaniego. Poza tym jak zwykle sporo komiksów. Ostatnio skończyłem doskonałe „Tunele” Rutu Modan, przy okazji nowych wydań przypominam sobie serię o „Kajku i Kokoszu” i brnę przez komiksy Junjiego Itō – to japoński twórca komiksów, który rysuje surrealistyczne, niepokojące body horrory. Na swoją kolej czekają też głośne „Potwory” Barry’ego Windsora-Smitha, opasły album, który w ubiegłym roku został wydany w Polsce.

Masz dwoje dzieci – czytasz im?

Bardzo lubię im czytać! A one, jak to dzieci, najchętniej wracają do książek, które już znają, głównie z kanonu literatury dziecięcej. Jednak jest coś, co lubią jeszcze bardziej – kiedy czytając im, zmyślam, przekręcam i opowiadam te historie po swojemu. Robię tak na przykład z książkami o Tupciu Chrupciu. Przekręcam te słodkie historie, czasami nawet w dość niepokojący sposób, a Kalinka, moja pięcioletnia córka, zaśmiewa się przy tym. Z dziesięcioletnim Guciem ostatnio najwięcej czytamy Roalda Dahla, a on sam lubi komiksy o Asteriksie. Poza tym z Kalinką i Guciem nie tylko czytamy, ale też tworzymy – wymyślamy, piszemy i rysujemy. Literatura, którą piszą moje dzieci to kolejna z rzeczy na moim nocnym stoliku.

– rozmawiał Radosław Pulkowski