Aktualności

fot. archiwum autora
02.02.2023

Nocny stolik #85. Adam Wiedemann: w pisaniu pomaga czytanie rzeczy „gorszych”

Adam Wiedemann, poeta, prozaik, tłumacz, krytyk literacki i muzyczny, opowiada m.in. o swoich zwyczajach czytelniczych, pierwszych lekturach i lekturach licealnych, wstrząsie, jakim było dla niego zderzenie z poezją Grochowiaka, a także wyjawia, jakich poetów naśladował w młodości i dzięki czytaniu jakiego pisarza świat mógłby wyglądać lepiej.

„Mam wrażenie, że książki już mi się przejadły / Siedzę tylko i patrzę na półkę z książkami” – pisał Menno Wigman w wierszu, który przełożyłeś wspólnie z Barbarą Kallą. Czy miewasz czasem podobne stany?

Budzę się rano, zresztą nieważne, o jakiej porze się budzę, zawsze mam przed oczami „ścianę z książek”, jest to przyjemny widok, nie powiem. Choć też czasami patrzę na lewo, gdzie wisi wielki obraz Pauliny Lignar, w niego też potrafię się długo wpatrywać. Albo na prawo, gdzie za oknem rosną jakieś brzózki. Więc rozumiem ludzi, co mają tylko okno.

Czytasz na siedząco, czy na leżąco?

Na leżąco, dlatego nie potrafię czytać książek w dzień, bo głupio tak w dzień się kłaść, włączać lampkę. Chyba że przy śniadaniu, wtedy zazwyczaj siedzę i czytam czyjś tomik wierszy, dobrze to robi na trawienie, które jest procesem żmudnym i męczącym.

Jaki format książki odpowiada ci najbardziej? Niewielki tom poetycki, czy opasła powieść eksperymentalna?

Do grubych ksiąg nie mam siły w rękach, nie lubię też ksiąg kanciastych, które wrzynają się w brzuch. Idealny format i oprawa to, powiedzmy, „Wybór z pism różnych” Stendhala w wydaniu z 1965-go roku.

Słuchasz muzyki podczas czytania? Czy może czytasz podczas słuchania muzyki?

Wszystko to w najrozmaitszych konfiguracjach, bo też przecież słucham podczas pisania i podczas sprzątania, lubię czytać i słuchać podczas jedzenia, a zwłaszcza jeść podczas czytania i pić podczas pisania, samo słuchanie jest dość nudne, oddaję się mu tylko podczas koncertów i podczas zasypiania (jak też zasypiania na koncertach), czytanie najlepiej idzie mi w pociągach, kiedyś się więcej jeździło pociągami i wtedy lubiłem też słuchać muzyki w pociągach, z walkmana, ale walkmana mi skradziono i od tej pory nie lubię, choć niby telefon wygodniejszy.

Naprzeciwko półki z książkami masz zresztą kolekcję płyt, chyba równie ważną? A powiedz, jaki jest twój stosunek do literatury muzycznej? W znaczeniu wąskim (pisania o muzyce) i w znaczeniu szerokim („pisania muzycznego”)? Właściwie już się o tym wypowiedziałeś we wstępie do swojej książki „Posłuszność. Przygody muzyczne”, ale chciałem cię jeszcze dopytać, o co ci chodzi, gdy piszesz tam, że „muzyka jest przedrostkiem wszelkiej mowy”?

Tak mi się wtedy powiedziało i myślę, że to jest słuszne. Np. komunikacja z Iriną. Nie wiem nigdy, co ona konkretnie chce mi powiedzieć, ale z intonacji miauczenia domyślam się, czy opowiada mi, jak było na balkonie, czy też po prostu jest głodna albo się pyta, czemu telefon dziś nie dzwonił. To samo z filmami, jednak wolimy je oglądać w językach oryginalnych, z napisami, choć czasem wcale tych języków nie znamy, ale mamy poczucie, że obcujemy z „całościową kreacją”, nieokrojoną (Rudnicki ma inaczej, on wszystko woli z niemieckim dubbingiem, tak się przyzwyczaił). Lubię czytać książki o muzyce, naukowe i popularnonaukowe, wciągają mnie bardziej niż książki o literaturze, bo się z nich czegoś zawsze dowiaduję.

Czy zatem rację miał ów Anglik, Walter Pater, który twierdził, że „wszystkie sztuki zmierzają do stanu muzyki, która jest tylko formą”? A może jest zupełnie inaczej? Istnieje np. „muzyka literacka”? Pytam o to także dlatego, że twój najnowszy tom wierszy, „Odżywki i suplementy” jest – jak zauważył Rafał Wawrzyńczyk – zorganizowany na wzór symfonii.

Ów Anglik miał św. rację w sensie postulatywnym, choć z drugiej strony jej nie miał, bo przecież nie zmierzają, jedynie „powinny zdążać”, lecz zatrzymują się w pół kroku i tak jest dobrze. Jeśli się zwraca uwagę wyłącznie na „muzyczność frazy”, wtedy przestaje to być dobrą literaturą, jeśli nie zwraca się żadnej uwagi – też. Co do formy „Odżywek” - tak to po prostu wyszło, bo najpierw miał to być zwykły „zbiór wierszy”, potem Ania Piwkowska zgodziła się na wrzucenie korespondencji z Filipem (która pełni rolę „scherza”), a na sam koniec (już w fazie składu) dopisałem „Uciekiniera”, którego nazywam „wielką fugą”, choć oczywiście z fugą nie ma wiele wspólnego, ale podoba mi się teraz ta forma, jakby przejęta z Sonaty op. 106 Beethovena: allegro – scherzo – adagio – fuga.

No dobrze, wróćmy do pytań luźniejszych. Czego nigdy nie przeczytasz, choćby cię bardzo namawiali?

Kiedyś dostałem od Mirahiny „Magiję” Crowleya, jest to księga po pierwsze gruba i kanciasta, po drugie w ogóle boję się ją otworzyć. Stoi na półce i błyszczy swoim czarnym światłem (tzn. ostatnio pożyczyłem ją Piotrkowi Skalskiemu i teraz trochę się boję, co on z niej wyczyta, ale z tego co mi mówił, wynika, że też jej jeszcze nie otworzył). Poza tym no to nie wiem, wolałbym nie być zmuszany do przeczytania którejś nowej książki Olgi Tokarczuk, z obawy, że (jak Henryk Bereza na starość) „dam się przekonać do Olgi”.

Czy masz jakąś lekturę, do której wstydzisz się przyznać?

Skoro powiem, to będzie znaczyło, że się nie wstydzę, prawda? Raz, na stypendium w Niemczech nie miałem już całkiem co czytać i dorwałem u moich gospodarzy jakieś francuskie powieścidło gejowskie, chłopcy przebywali chyba we Włoszech i przeżywali mnóstwo przygód miłosnych dywagując o Michale Aniele, Rafaelu i ich rywalu Leonardzie. Była to straszna szmira, ale zarazem „lektura rozkoszy”. A druga taka przygoda, to jak kiedyś u Pana Krzysia wziąłem do ręki książkę pt. „Siostra zjedzonego człowieka”. Koło mnie stała jakaś starsza pani i powiedziała: To niech pan koniecznie przeczyta! Więc kupiłem i rzeczywiście, wciągnęła mnie po uszy. Potem długo nie mogłem zabrać się za nic innego.

Czy są jakieś książki, których nie chcesz sobie popsuć czytaniem ich? Takie, o których wolisz mieć tylko wyobrażenie?

Ciekawa wizja, ale raczej nie, raczej są takie, których się trochę boję, np. druga część autobiografii Jakuba Wojciechowskiego, za którą będę chciał się wkrótce zabrać (w związku z planowaną edycją jego dzieł przez Związek Pisarzy ze Wsi). Ale, ponieważ uchodzi za rzecz nieudaną – może mnie właśnie pozytywnie zaskoczy?

Czy byli jacyś pisarze, których lubisz czytać, ale nigdy byś nie chciał ich poznać?

Raczej są tacy, których żałuję, że kiedyś poznałem. Choć zdarzają się też przypadki wręcz przeciwne, raz trafiłem na przyjęcie, na którym była Katarzyna Grochola i, co prawda, trochę nadmiernie brylowała, ale opowiedziała też sympatyczną anegdotę o tym, jak wykastrowała kota sąsiadów, bo myślała, że to jej kot. Aa, już wiem: nie chciałbym nigdy poznać Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (choć też nie powiem, że jego utwory czytałem z jakąś nadmierną przyjemnością).

Jaka była pierwsza książka, którą przeczytałeś samodzielnie?

Był to, o ile się nie mylę, „Byczek Fernando” Munro Leafa. Stąd mój nieuleczalny pacyfizm.

A co czytałeś później, będąc, powiedzmy, nastolatkiem?

Potem poszedłem za ciosem i czytałem wyłącznie książki o zwierzętach, zarówno te oczywiste (Gucwińska, Goździkewicz, Żabiński), jak i mniej oczywiste, np. powieść Magdy Lei „Kot pięciokrotny”, dzięki czemu na studiach mogłem czytać „Zmianę warty” Jana Błońskiego ze zrozumieniem. Saga o lwicy Elzie to było coś najwspanialszego, ale też „Runo” Angelo Cerkvenika, kultowa, jak się później okazało, lektura dzieci słoweńskich, w tym Miklavža Komelja. Nigdy za to nie wciągnęła mnie literatura „młodzieżowa”, bo byłem już wtedy na etapie fascynacji science-fiction, który potrwał gdzieś tak do końca podstawówki (tu zwłaszcza pamiętam powieść Snerga Wiśniewskiego, chyba „Nagi cel”, gdzie bohater znajduje się nagle w „znieruchomiałym świecie”, w którym czas płynie znacznie wolniej niż jemu).

Czyli czytałeś Lema? Jeżeli dobrze mi się zdaje, Lem pojawia się w jednym z twoich wierszy – zresztą jest to wiersz pamięci Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (chyba tak? nie mam pod ręką). Lema nie znosił Henryk Bereza, a uwielbiał Tadeusz Komendant.

Henryk nie znosił Lema za jego stylizacje na staropolskość i młodopolskość, które uważał za chybione z punktu widzenia „mowy żywej”. Ja sam zacząłem go czytać od powieści „Katar”, która się okazała w ogóle nie science fiction, co mnie bardzo ubodło (dziś tę powieść lubię), potem stopniowo przeczytałem prawie wszystko, z „Filozofią przypadku” włącznie, ale były to lektury absolutnie podstawówkowo-licealne i później już do Lema nie wracałem, chyba że na potrzeby zajęć z Jurkiem Jarzębskim, gdzie przerabialiśmy bodajże „Maskę”. Ale opowiem ci też anegdotkę (mógłbym opowiedzieć więcej, bo moja przyjaciółka Wiercioch była przez pewien czas narzeczoną Tomka Lema i przynosiła z domu Lemów mnóstwo smakowitych historii), otóż jedną z książek Lema, które sobie kupiłem jako dziecko, była książka pod tajemniczym tytułem „Suplement”, wtedy nie wiedziałem jeszcze, co to znaczy, no i okazało się, że to takie fragmenty z jego innych książek, które do tych książek nie weszły, znów byłem rozczarowany. Ale kiedy ostatnio (czyli parę lat temu) Marcin Sendecki zaproponował mi udział w „Antologii Lemowskiej” (która się już raczej nie ukaże; chodziło w niej o to, by napisać wiersz noszący tytuł którejś z książek Lema), właśnie ten tytuł przyszedł mi do głowy, i teraz jest ten wiersz w „Odżywkach”, jakoś tam dodatkowo uzasadniając ich tytuł.

Czy wpływ na twój gust literacki miały wtedy polonistki?

Haha, od razu przyjmujesz, że były to wyłącznie kobiety! W sumie racja, choć miałem też przez moment polonistę, a był to mój własny tato, dzięki któremu udało mi się przeczytać „Grażynę” i spodobał mi się w niej ten sam wers, co Marii Janion. Moja polonistka z liceum, Zdzisława Wawrzycka, dawała mi pełen luz, bo wiedziała, że i tak sam wszystko przeczytam. Zwróciła tylko moją uwagę na półkę w bibliotece, gdzie stały tomiki wierszy, w ten sposób natrafiłem na „Nie było lata” Grochowiaka, był to wstrząs.

Na czym ów wstrząs polegał? Co wniósł do twojego myślenia o poezji Grochowiak, poeta, do którego chyba prawie nikt się dzisiaj nie przyznaje?

A na czym może polegać wstrząs? Zetknąłem się po prostu z wielką poezją. Jak już gdzieś wcześniej wspomniałem, lubię lubić rzeczy, których nikt nie lubi, mieć swoje własne kryteria, dokonywać osobistych odkryć. O Grochowiaku się wtedy (początek lat 80-ych) nie mówiło, nie omawiało się go, w ogóle go nie było. Więc miałem nagle „kogoś własnego”, nie jakiegoś Herberta czy innego Miłosza (którzy mi się zresztą od razu niezbyt podobali), tylko najzupełniej prywatny obiekt uwielbienia, a taki zawsze jest największym skarbem. Podobnie było potem w czasach studenckich z Wirpszą, z Ważykiem, z Kozioł, którymi też raczej pogardzano, a ja ich sobie odkryłem i już byli „moi”. To się teraz wydaje nie do pomyślenia, ale Wirpsza był wtedy znany wyłącznie jako autor „Traktatu polemicznego”, a więc ten, co „odważył się podnieść rękę na Miłosza”, mnie się ten traktat oczywiście spodobał, dzięki czemu dotarłem do znacznie lepszych wierszy Wirpszy. Wracając do Grochowiaka, traf chciał, że trafiłem od razu na jego najlepszy tomik, co prawda nie jest to już ten Grochowiak, którego postrzegamy jako „typowego Grochowiaka”, to jest Grochowiak solenny i bezbłędny, zdolny iść w zapasy ze wszystkimi największymi, trochę wręcz „miłoszowski”. Oczywiście, Błoński, napisawszy o nim raz, nie brał go już później pod uwagę, bo nie pasowałby mu do „miłoszowskiej linii” jako lepszy od Miłosza, a jak można być lepszym od Miłosza?

Kiedy najlepiej ci się czytało?

Na studiach. Wtedy nie wpadłem jeszcze w „złe towarzystwo”, więc czytałem w każdej chwili i wszędzie. Zresztą, skoro już mowa o polonistkach, miałem zajęcia z Marią Indyk, która zajmowała się takimi pisarzami jak Buczkowski czy Parnicki (sam bym się pewnie nimi nie zainteresował), pożyczyła mi też „Dziennik” Gombrowicza, gdy jeszcze nie był wydany w Polsce. Piotrowskim zainteresowałem się sam, nikt go wtedy na polonistyce nie czytał, nie omawiał (i tak zapewne jest do dziś).

Pamiętasz swoją pierwszą lekturę Mieczysława Piotrowskiego? Jej okoliczności?

Oczywiście. Zamieszkawszy w Krakowie przy Krupniczej (był rok osiemdziesiąty szósty), zaszedłem do biblioteki, która mieściła się naprzeciwko mojej klitki. Tam zacząłem się po prostu rozglądać i wpadły mi w oko dwie grube księgi, których nigdy wcześniej nie widziałem. Jedna nazywała się „Złoty robak”, druga – „Cztery sekundy”. Autor też był dla mnie najzupełniej „przeźroczysty” (choć później w rodzinnym Grabowie znalazłem w bibliotece „Ogrodników”, nigdy przez nikogo nie czytanych). Wypożyczyłem „Robaka”, w domu natychmiast zacząłem czytać i już Prospekt mnie powalił, a potem „husserlowski” opis roweru, pół-pedalskie historie z Hieronimem i Filipem, ostra jazda po bydgoskich knajpach, wszystko tam było najwspanialsze.

Piotrowski bywa określany jako zjawisko nieprzystawalne, osobne. Andrzej Falkiewicz porównywał jego pisarstwo z wielką prozą austriacką. A ty, gdybyś miał z kimś Piotrowskiego zestawić, kogo byś wskazał? Jest w ogóle ktoś, kto nadawał na podobnych częstotliwościach? Biskup Berkeley? Godard?

To porównywanie zawsze mnie denerwuje. Piotrowski był umysłem i artystą niezależnym, pisał swoje i jest raczej nieporównywalny (na tym polega, w sumie, też jego nieszczęście). Bo co,  można by powiedzieć, że jest podobny np. do Clarice Lispector – i co z tego?

Czytanie pomaga w pisaniu, czy raczej przeszkadza?

Pomaga, zwłaszcza czytanie rzeczy „gorszych”, które mogą stać się odskocznią dla własnych pomysłów. Bo czytanie arcydzieł raczej przeszkadza, od arcydzieła trudniej się odbić.

Czy padłeś kiedyś ofiarą mody na jakiegoś autora?

O Herlingu-Grudzińskim już wspomniałem, stało się to za sprawą Jurka Jarzębskiego, podobnie zresztą jak z Konwickim. Ale to czasy studenckie, moment „ofiarniczy” nastąpił później, kiedy nastała moda na „szkołę nowojorską”. Co prawda sformułowałem wtedy tezę, że równie dobrze można by naśladować Wirpszę i Białoszewskiego, ale i tak jakieś o'haryzmy i ashberyzmy przedostały się do „Samczyka” (cóż, była to straszliwa wręcz presja).

Jakich poetów naśladowałeś jako początkujący poeta?

Jako młody – Kochanowskiego, Leśmiana i wspomnianego Grochowiaka. Poza tym poeci francuscy, zwłaszcza Laforgue, ale też „Strefa” i „Wielkanoc w Nowym Jorku” w przekładach Ważyka, sam Ważyk oczywiście też, choć to już później, podobnie jak Słoweńcy. Komelj, chociaż młodszy, wywarł na mnie wielki wpływ, a ze starszych: Kocbek i Jesih. Wszystko to były dobre wpływy, jeśli chodzi o rozwój warsztatu (czy też jego „krzepnięcie”); jako niedobry oceniam ten wpływ amerykański, co zrozumiałem dopiero pojechawszy do USA, gdzie młodzi poeci naśladowali Miłosza i Zagajewskiego, a John Ashbery przyjechał do Iowa jako „pisarz mało znany” i chyba tylko ja kojarzyłem jakieś jego wiersze. Wtedy pojąłem, że to taka ściśle polska aberracja, którą nie ma się co przejmować (choć trzeba przyznać, że Sommerowi, Zadurze i Sosnowskiemu udała się ta sztuka, wywołania jakiejś zbiorowej histerii, którą zresztą my z kolei „zainfekowaliśmy” Słowenię).

Chciałeś kiedyś napisać „wielką powieść”?

Wielkiej to może nie, ale chciałbym kiedyś napisać powieść, i zresztą myślę, że gdyby lata 90-te trwały aż do dziś, to już bym ją napisał, niestety teraz pod hasłem „powieść” kryje się już coś innego, a ja też nie jestem tak zawzięty w pisaniu prozy jak np. Waldemar Bawołek, któremu w końcu udało się przekonać publiczność do własnej formuły. Ja jestem raczej „poetą-nowelistą”, nie potrafię planować i później realizować ten plan, cała moja twórczość to jedna wielka improwizacja.

Czy twoje podejście do literatury jest purytańskie?

I jest, i nie jest. W zasadzie prowadzę „żywot mnisi”, oddany całkowicie pisarstwu, ale przecież wiesz, że lubię też czasami poimprezować, czy wręcz poszaleć. Więc ten mój purytanizm dotyczy chyba raczej tego, co czytam. Do wszystkiego przykładam swoje „narzędzia”, i musi to być najwyższej jakości, by mi się podobało. Bo po co doceniać rzeczy „w miarę dobre”?

Jesteś czytelnikiem literatury religijnej?

Bynajmniej. Raczej wszystko traktuję jako „literaturę religijną”, fragment tego Pisma Świętego, które wszyscy razem cały czas piszemy.

Gdybyś miał zdecydować o tym, jaką książkę przeczyta cały naród na Narodowym Czytaniu, to co by to było?

Oczywiście „Cztery sekundy” Piotrowskiego. Czasami sobie wyobrażam, jak mógłby wyglądać świat, gdyby wszyscy je znali.

Czego zabroniłbyś czytać narodowi?

Wiadomo, że „Krzyżaków” (bo sam ich nie czytałem). Może też Sylwii Chutnik i Waltera Benjamina.

Jakich pisarzy uważasz za lepszych od siebie?

No, tych, co są lepsi, a jest takich wielu. A tak poważnie mówiąc, to prawie każdy w czymś tam jest lepszy ode mnie, a ja w czymś tam lepszy od każdego. Wszystko zależy od tego „w czym”, bo są też lepsze i gorsze rzeczy, w których jest się lepszym.

No dobrze, dziękuję ci za tę rozmowę, na koniec zadam pytanie całkiem serio (co nie znaczy, że poprzednie nie były poważne): literatura więcej ci w życiu dała, czy zabrała?

Ostatnio gadaliśmy z Kasią Szumlewicz na temat „uzasadnienia egzystencji”, bo Kasia poczuła się chwilowo „bez uzasadnienia”. Mnie literatura takie uzasadnienie daje, a czego tu więcej chcieć? Oczywiście, zdarzają się też chwile, kiedy w to wątpię, albo szukam uzasadnienia w innych ludziach, jakichś chłopcach, czy nawet uzasadnieniem całego istnienia wydaje mi się Irina, ale to są stany przemijające, a literatura jest constans, ciągle ktoś stara się ją zniszczyć, zepsuć, a ona jednak wciąż trwa, trzyma przy życiu. A czy mi coś zabrała? Jak mogła mi coś zabrać, kiedy nigdy nic nie miałem?

– rozmawiał Jakub Nowacki