Aktualności
Radek Rak, autor m.in. powieści „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” i „Agla. Alef”, jest jedynym laureatem Nagrody Literackiej „Nike” w jej dotychczasowej historii kojarzonym z fantastyką. W rozmowie z Instytutem Książki opowiada o swoich literackich mistrzach, miłości do literatury gatunkowej, duchowo-czytelniczych przygodach, a także o tym, że aby coś naprawdę zrozumieć, musi o tym napisać.
„Każda książka ma korzenie w innych książkach” – tak podpisałeś zdjęcie, które umieściłeś w social mediach z okazji ukończenia swojej ostatniej powieści „Agla. Alef”. Pokazałeś na nim stos książek, bez których „Agli” by nie było. W jaki sposób zadłużasz się u innych pisarzy?
Dawno temu Wit Szostak, który jest dla mnie pisarskim wzorem, powiedział mi, że pisanie to porzucanie swoich dawnych mistrzów. Przytaknąłem mu, bo byłem pewien, że wie, co mówi, ale kompletnie go wtedy nie zrozumiałem…
Czego nie zrozumiałeś?
Są w życiu tacy twórcy, którzy się do ciebie przylepiają i trudno się ich pozbyć. Na przykład ja byłem pod ogromnym, zbyt dużym wpływem Schulza. Wyjście spod tego wpływu było konieczne, bo ileż można pisać kimś innym? Istnieje zresztą bardzo wielu twórców, którzy próbowali pisać Schulzem i żadnemu się to nie udało. Wszystkim wychodziły tylko karykatury. Odrzucenie wpływu twórcy „Sklepów cynamonowych” było bardzo trudne i zajęło mi mnóstwo czasu. Zostawiłem sobie z niego tylko sposób opisywania codziennej rzeczywistości – ujmowanie codziennych zjawisk w sposób nieoczywisty, tak, aby odkrywało przede mną nowe sensy.
Kogo jeszcze, oprócz Schulza, musiałeś zostawić za sobą?
Kiedy zaczynałem na poważnie pisać, już dawno miałem zamkniętego w piwnicy Tolkiena. Przeczytałem bardzo dużo literatury fantasy, która pozornie z niego czerpała, ale miałem wrażenie, że wewnątrz jest pusta. W tych książkach nie było tego, co ja najbardziej kochałem u Tolkiena, czyli pewnego specyficznego rodzaju mitu i przygody. Uświadomiłem sobie, że we własnym pisarstwie powinienem odrzucić całe Tolkienowskie imaginarium, a zostawić to, co jest niewidoczne. Według mnie każda książka, którą napisałem, jest z ducha tolkienowska. Nie ma w nich smoków, elfów i pierścieni, ale jest to, co Tolkien w eseju „O baśniach” nazywał „drzewem opowieści”. Tolkienowskie rozumienie baśni i mitu wywarło na mnie duży wpływ.
Z jakich jeszcze wpływów musiałeś się otrząsnąć?
Po Schulzu, którego było mi trudno wyegzorcyzmować z własnego pisania, starałem się ostrożnie dobierać sobie mistrzów i pilnować, żeby zanadto nie rozsiedli się w mojej twórczości. Co nie znaczy, że nie są oni dla mnie ważni. Na stosiku książek, o którym wspominałeś, na pewno znalazły się książki Roberta Pucka. Gdyby nie one, „Agla” by nie powstała.
Odkąd zacząłem studiować weterynarię, nie za bardzo interesowałem się naukami przyrodniczymi. Wcześniej byłem nimi szalenie zainteresowany, ale szkoła skutecznie wybiła mi je z głowy. Dopiero kiedy skończyłem studia i zacząłem pracę jako lekarz weterynarii, poczułem, że mogę zacząć interesować się nimi na nowo, już jako wolny człowiek. Takim powrotem była dla mnie właśnie lektura „Pająków pana Roberta”, czyli pierwszej książki Pucka.
Jakich jeszcze pisarzy twoim zdaniem widać w „Agli”?
Cały szkielet fabularny wziąłem z „Lodu” Jacka Dukaja. Mamy tam ojca, który pojechał na wyprawę na północ i wschód, coś na tej wyprawie odkrył, zaginął, a jego dziecko wyrusza jego śladami, żeby dowiedzieć się, co się właściwie stało. A przede wszystkim – żeby spotkać się z ojcem. Nie jest to może nowy i odkrywczy element fabularny, zresztą wydaje mi się, że zarówno „Lód”, jak i „Agla” spokojnie mogłyby mieć zupełnie inną fabułę, ale z drugiej strony fascynacja daleką północą towarzyszy mi od bardzo dawna. W „Agli” na pewno można też odnaleźć echa „Mrocznych materii” Philipa Pullmana…
W innej rozmowie stwierdziłeś nawet, że „Agla” stanowi polemikę z „Mrocznymi materiami”.
Wizja świata u Pullmana jest gnostycka. Mamy w niej złego, mrocznego demiurga, który twierdzi, że jest twórcą świata i z którym zmagają się główni bohaterowie. Oczywiście robi się z tego wielka wojna Nieba z Ziemią – to bardzo miltonowska powieść. Tyle tylko, że kilka rzeczy w tej świetnej książce pozostaje dla mnie niejasnych, a jedną w szczególności uważam za ogromne niedopatrzenie. Strasznie dziwne wydaje mi się mianowicie, że bohaterowie tej powieści tak dobrze znają metafizyczną strukturę swojego świata i wiedzą na pewno, że to, w co wierzą, jest prawdą. Nikt z nich ani przez chwilę tego nie kwestionuje! Podobne niedopatrzenie jest zresztą nie tylko bolączką książki Pullmana, ale bardzo wielu fantastycznych światów.
Ważne było dla mnie, żeby bohaterowie „Agli” też mieli jakąś metafizyczną koncepcję świata, ale żeby nie wiedzieli, czy jest ona prawdziwa. Ja też tego nie wiem. Wyszedłem z założenia, że są to rzeczy, do których człowiek może się zbliżać, które może przeczuwać, których czasami może nawet dotknąć, ale nigdy nie może mieć co do nich pewności.
Na wspomnianym stosiku książek, bez których nie byłoby „Agli” znalazło się kilka pozycji poświęconych gnozie. Do czego były ci one potrzebne?
Lektura „Religii Gnozy” Hansa Jonasa uświadomiła mi, czym tak naprawdę jest gnostycki sposób myślenia. Zasadza się on na przekonaniu, że świat jest miejscem człowiekowi wrogim, a przynajmniej wobec niego głęboko obojętnym. To sposób myślenia, z którym zgadza się dzisiejsza nauka, więc trudno z nim dyskutować, ale jednak ja wywodzę się z innej tradycji duchowej, a konkretnie z tradycji chrześcijańskiej. Problem ścierania się gnostyckiego sposobu myślenia z tradycją chrześcijańską po raz pierwszy pojawił się u mnie w „Baśni o wężowym sercu” za sprawą postaci Złego Człowieka. To był temat, którego tam nie planowałem i który wyszedł mi trochę przy okazji. Poczułem, że muszę poświęcić tej kwestii kolejną książkę, żeby ją lepiej zrozumieć. Jeszcze nie skończyłem pisać „Agli”, więc nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi, ale wiem, że to fascynująca przygoda na kilka lat.
Oczywiście chciałem podejść do tego tematu w sposób rzetelny i dlatego dość mocno okopałem się literaturą gnostycką i okołognostycką. Książką-przewodniczką, jeśli chodzi o gnozę została dla mnie wspomniana książka Hansa Jonasa, ale w mojej biblioteczce znalazł się też szereg innych pozycji. Wśród nich „Gnoza” Kurta Rudolpha, ale także kilku praktyków, zresztą dziwnych, jak choćby Rudolf Steiner, z którym mam duży problem. Robert Pucek usiłował mnie przekonywać do Steinera, ale z bardzo marnym skutkiem. Na stosiku prawdopodobnie znalazł się też jeden komiks – „Kot rabina” Joanna Sfara. Wydaje mi się, że gdyby nie on, w „Agli” nie byłoby Haruna, jego rozmów z Sofją i w ogóle całej kultury jomskiej.
Na pewno inaczej przygotowywałeś się do „Baśni o wężowym sercu” niż do „Agli”. Żeby opowiedzieć historię Jakuba Szeli musiałeś zrobić risercz historyczny, popracować ze źródłami.
Po raz pierwszy wpadłem na pomysł, żeby napisać powieść o Jakubie Szeli i rabacji galicyjskiej w konwencji słowiańskiego fantasy, kiedy miałem około dwudziestu lat. Na szczęście bardzo szybko ten pomysł porzuciłem. Po pierwsze nic wtedy na ten temat nie wiedziałem, nie miałem wiedzy historycznej, a po drugie po prostu byłem za młody na to, żeby podjąć taki temat. A jednak przez następnych jedenaście lat zbierałem najróżniejsze materiały, nawet niekoniecznie dotyczące samego powstania czy Jakuba Szeli, ale bardziej ogólnie – tego, jak mogło wyglądać życie moich chłopskich przodków. Jeździłem po skansenach, czytałem opracowania historyczne, a w końcu także materiały źródłowe.
Przełomową pozycją okazało się dla mnie opracowanie historyczne Tomasza Szuberta „Jak(ó)b Szela: (14) 15 lipca 1787 – 21 kwietnia 1860”. To fenomenalna książka już choćby z tej przyczyny, że autor pisze o Szeli w kontekście XIX, a nie XX czy XXI wieku. Co oznacza między innymi tyle, że nie ciągnie Szeli ideologicznie w żadną stronę. Szubert korzystał ze źródeł austriackich, co daje mu bardzo nieoczywistą perspektywę. Poza tym to książka naukowa, a nie popularnonaukowa, więc bibliografia do niej zajmuje jedną trzecią książki. Właśnie ta bibliografia otworzyła mi wrota do materiałów źródłowych. Żyjemy we wspaniałych czasach, w których od większości z nich dzieli nas tylko kilka, może kilkanaście kliknięć w internecie i czasami skromna opłata.
W taki sposób dotarłem na przykład do dokumentów przedstawiających przesłuchania chłopów galicyjskich przez żandarmerię austriacką. Kiedy zaczynałem pisać „Baśń o wężowym sercu” miałem przekonanie, że tak naprawdę niewiele się zmieniło i że nasze myślenie o świecie nie różni się znacząco od myślenia naszych przodków sprzed stu pięćdziesięciu lat. Tymczasem kiedy trafiłem na te dokumenty, poczułem się, jakbym czytał fantastykę o obcej rasie, która myśli w zupełnie odmienny, przerażający sposób. To był moment, kiedy musiałem zupełnie przebudować koncepcję swojej książki.
To wszystko wcale nie brzmi jakbyś przygotowywał się do powieści o Jakubie Szeli. Raczej jakby to napisanie tej powieści wynikło z twoich wieloletnich zainteresowań.
Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. Nie potrafiłbym na przykład postanowić, że napiszę powieść o Baskach, o których zupełnie nic nie wiem, i po prostu zacząć zbierać do niej materiały. Moje książki to procesy rozwijające się przez wiele lat, to owoce moich prywatnych lektur i zainteresowań, z których w pewnym momencie wyłania się opowieść. Oczywiście w trakcie pisania wciąż jeszcze szukam rzeczy, których nie wiem, ale to są drobiazgi.
Tak samo było z „Aglą”?
Temat gnozy czy alternatywnego myślenia o ludzkiej duchowości towarzyszył mi od czasu, kiedy jako nastolatek przeczytałem „Imię róży” Umberto Eco i dowiedziałem się, co działo się w XIII wieku w Langwedocji. Podejrzewam, że „Agla” to odległe echo tamtych lektur i zastanowienia się nad tym, jak wyglądałby świat, gdyby to gnostycki sposób myślenia był przez wieki dominujący. Jakie społeczeństwo byśmy wtedy stworzyli?
Porozmawiajmy o fantastyce. Jako młody człowiek trafiłeś na Tolkiena i wsiąkłeś?
Przed Tolkienem czytałem jeszcze Verne’a, ale dziś już sam nie wiem, czy nadal mogę traktować go jako pisarza fantastycznego (śmiech). Później, chyba w wieku lat ośmiu, trafiłem na „Hobbita”, który był dla mnie po prostu powieścią podróżniczą – pamiętam, że żadnego znaczenia nie miało dla mnie, że cała ta przygoda rozgrywa się w świecie innym niż nasz. Wkrótce po „Hobbicie” przyszedł czas na „Władcę Pierścieni”. Wiąże się z tym pewna historia. Jako dziecko pojechałem z rodzicami na wakacje nad morze. Kupili mi właśnie trzy tomy „Władcy Pierścieni”, żebym miał się czym zająć, zamiast łobuzować z innymi chłopakami. Plan prawie się udał – przez dwa tygodnie bez przerwy czytałem: na plaży, przy obiedzie, nocami w łóżku. Ostatniego dnia pobytu podszedł do mnie starszy chłopak – pamiętam, że chodził już do szóstej klasy – i zapytał mnie, co ja właściwie tak bez przerwy czytam. Zacząłem mu opowiadać o czarodzieju Gandalfie, wyprawie, żeby zniszczyć pierścień i całym tolkienowskim świecie, a on skrzywił się i powiedział, że „jego bajki nie interesują”. Oczywiście nie mogłem puścić tego płazem i skończyło się tak, że na dzień przed powrotem do domu wylądowałem w szpitalu ze złamaną ręką… Historia miała zresztą swój dalszy ciąg. To było tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego, więc po powrocie do szkoły, mając prawą rękę w gipsie, nie byłem w stanie pisać w zeszycie i normalnie uczestniczyć w lekcjach, więc po prostu siedziałem w ostatniej ławce i dalej czytałem „Władcę Pierścieni”. To był wspaniały czas.
Może to właśnie przez takie przygody niektórzy mówią, że o gustach się nie dyskutuje.
Tolkien był dla mnie tym twórcą, w którego świat uciekałem. Kiedy miałem problem – a dla młodych ludzi świat jest trudny, dziwny i problematyczny – wiedziałem, że w jego twórczości znajdę dom, w którym zawsze będzie mi dobrze.
Rozumiem, że po lekturze Tolkiena zacząłeś szukać w literaturze innych światów fantastycznych. Jakie były twoje kolejne ważne kroki lekturowe, jeśli chodzi o fantastykę?
Na pewno Terry Pratchett. Zetknąłem się z nim bardzo wcześnie, w wieku, w którym jeszcze nie mogłem rozumieć większości jego żartów, ale i tak mi się spodobał. To dla mnie taki twórca na całe życie, bo „Świat Dysku” podczytuję odkąd skończyłem dwanaście lat. Do niektórych jego książek wracam, do innych nie, a najbardziej lubię chyba cykl o wiedźmach. Na początku spodobało mi się poczucie humoru Pratchetta. Później zorientowałem się, że „Świat Dysku” jest najeżony różnymi aluzjami i nawiązaniami, więc zacząłem je tropić. W końcu zrozumiałem, że Pratchett tak naprawdę opisuje świat, który mnie otacza, i to w sposób dla mnie, nastolatka, o wiele bardziej przekonujący niż twórcy literatury realistycznej. Pratchett kształtował mnie jako człowieka przez wiele lat.
Jakie jeszcze książki fantastyczne były dla ciebie ważne?
Na pewno „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa. W Narnii czułem się bezpiecznie, bo wizja świata w tym cyklu była zbieżna z tym, czego byłem nauczony w dzieciństwie. Później, kiedy byłem trochę starszym człowiekiem, przyszedł też czas na „Diunę”. Wchodziłem w ten świat i bardzo oddziaływał on na moją wyobraźnię, sposób myślenia i patrzenia na rzeczywistość. I to chyba byłoby na tyle, jeśli chodzi o typową fantastykę. Za to później, po klasie maturalnej, przytrafiło mi się takie combo literackie, jakiego nie miałem nigdy, ani przedtem, ani potem. W bardzo krótkim odstępie czasu przeczytałem „Inne pieśni” Jacka Dukaja, „Wichry Smoczogór” Wita Szostaka, „Sklepy cynamonowe” Bruno Schulza, „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk” i „Duklę” Andrzeja Stasiuka. Potem już nic nie było takie samo ani pod względem literackim, ani w ogóle w moim życiu. Wtedy chyba największe wrażenie zrobiły na mnie „Inne pieśni” – pamiętam, że przez pierwszych czterdzieści stron w ogóle nie wiedziałem o czym Dukaj do mnie mówi, ale byłem tak zafascynowany, że nie mogłem się oderwać. Do tej pory to moja ulubiona książka Dukaja.
Czy to właśnie okres tych pięciu lektur był czasem, kiedy pomyślałeś, że sam chciałbyś pisać?
Nie, aspiracje w tym kierunku miałem od bardzo dawna. Pierwszą rzeczą, którą napisałem był fanfik do „O czym szumią wierzby” – miałem chyba siedem lat. Później, jako nastolatek, napisałem też między innymi trzeci, apokryficzny tom „Mrocznych materii”. Polski wydawca wydał wtedy tylko dwie pierwsze części, a ja nie byłem w stanie przeczytać trzeciego tomu w oryginale, więc z niedosytem poradziłem sobie właśnie w taki sposób.
Pisanie towarzyszyło mi przez cały czas, ale nie myślałem o nim jako o poważnym zajęciu czy sposobie na życie. Robiłem to dla siebie i raczej nikomu nie pokazywałem. Dopiero na studiach zacząłem pisać bardziej na poważnie. Ale wracając do twojego pytania: na pewno okres lektury wspomnianych pięciu książek zupełnie zmienił sposób, w jaki piszę.
Jak dobierasz lektury?
Mam wrażenie, że to nie ja dobieram sobie lektury, ale to lektury wybierają sobie mnie. Na przykład odkąd zacząłem pracować nad „Aglą”, wydaje mi się, że wszyscy piszą o owadach i o Północy. Nie wiem, może to kwestia jakichś algorytmów, które tak skutecznie mnie śledzą? Ostatnio wyszły i trafiły do mnie „Kobieta, która kochała owady” Selji Ahavy i „Człowiek, który kochał Syberię” Roya Jacobsena i Anneliese Pitz. Poza tym na przykład Szczepan Twardoch napisał „Chołod”, a Adam Wajrak „Na północ. Jak pokochałem Arktykę”. To, co czytam, zawsze w jakiś sposób koresponduje z tym, co piszę. Nie dlatego, że chcę się inspirować, ale dlatego, że właśnie to mnie interesuje.
Doczytujesz książki, które ci się nie podobają?
Nie. Mam cmentarzysko porzuconych książek w zamkniętej szafce. Nie trzymam tam tylko złych książek, ale także książki wybitne, które rozmijają się z tym, co jest dla mnie ważne.
Podasz przykłady?
W szafce zamknąłem na przykład książki Franza Kafki. Zawsze mnie dziwi stawianie Schulza obok Kafki – mnie zawsze wydawali się skrajnie odmiennymi twórcami. Schulz jest dla mnie świetlisty, czytanie Schulza to podróż w świat dzieciństwa. Jego deformacja rzeczywistości to naturalny sposób widzenia świata przez dziecko. Schulz w żaden sposób mnie nie przeraża. Co więcej, sprawia, że czuję się bezpiecznie. Pamiętasz opowiadanie „Wichura” ze „Sklepów cynamonowych”? Opowiada o wielkim huraganie, który nadszedł nad miasto. Świat ulega dezintegracji, panuje jeden, wielki, pierwotny chaos, ale jest jedno miejsce, które jest z tego chaosu wyłączone – dom. Kiedy byłem dzieckiem dom jawił mi się w taki sam sposób. Rodzice opowiadali mi o wielkich przemianach przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, więc dobrze wiedziałem, że coś się dzieje, panuje chaos, ale dom był miejscem, którego to nie dotyczyło. Mieszkałem w Dębicy, czyli małym przemysłowym miasteczku, w którym w tamtych czasach posypało się wszystko, co mogło się posypać. Gdybym pisał książkę o tamtych czasach, byłoby to postapo. Wcale nie trzeba mieć wojny nuklearnej ani zombie na ulicach, żeby napisać książkę w klimacie postapo.
Wciąż nie powiedziałeś, co nie podeszło ci w pisarstwie Kafki.
Mam po prostu wrażenie, że Kafka był strasznie nieszczęśliwym człowiekiem. Może wyrzucał z siebie to nieszczęście, pisząc o nim, ale ja kompletnie nie jestem zainteresowany tym, żeby ktoś sprzedawał mi ten rodzaj ciemności.
Jakie jeszcze pozycje wylądowały na twoim cmentarzysku?
Książki Rudolfa Steinera, o którym już wspominałem. Jest tam też „Golem XIV” Stanisława Lema. Nie wiem, czy jako polski twórca fantastyki powinienem się przyznawać do niechęci do tej ostatniej pozycji, ale dobrze pamiętam swoje wrażenie z tej lektury. Czułem jakby jakiś stary dziad albo wąsaty wujek próbował tłumaczyć mi rzeczywistość za pomocą poczucia humoru, które wcale nie jest śmieszne. To było zaskakujące, bo wydawało mi się, że większość książek Lema, jeśli nawet nie stoi na najwyższej półce, to na półkach w miarę wysokich. W szafce zamknąłem też kilka powieści Jeffa VanderMeera, amerykańskiego twórcy nurtu New Weird, czyli takiej bardzo dziwnej fantastyki, który jest uznawany za wybitnego. Dla mnie to był pierwszy pisarz, dzięki któremu zrozumiałem, że nie ma sensu powtarzać dwudziestowiecznych eksperymentów literackich, stosując je do prozy fantastycznej. Moim zdaniem kompletnie nic to nie wnosi.
Jak jest u ciebie z kanonem polskiej literatury? Masz książki – poza tymi, o których już wspomniałeś – które uwielbiasz, i takie, których nie cierpisz?
Nie wiem, czy to kanon, ale uważam „Trylogię husycką” Andrzeja Sapkowskiego za najwspanialszą rzecz, jaka przydarzyła się polskiej literaturze rozrywkowej. Ten cykl budzi we mnie szczerą zazdrość. Myślę, że „Narrenturm”, „Boży bojownicy” i „Lux perpetua” dają mi taki rodzaj przyjemności, jaki niektórym ludziom daje czytanie Henryka Sienkiewicza. Osobiście uważam, że Sapkowski poradził sobie z opowiedzeniem swojej historii znacznie lepiej niż Sienkiewicz, chociaż może to kwestia tych stu kilkudziesięciu lat, które dzielą mnie od trylogii Sienkiewicza.
Z kolei za książką nie do przebrnięcia okazali się dla mnie „Chłopi” Władysława Reymonta. Kiedy pisałem „Baśń o wężowym sercu” postanowiłem, że wreszcie przeczytam „Chłopów” w całości, ale odpadłem. Pomimo szalenie interesującego tematu nie miałem z tej lektury żadnej przyjemności.
Czego szukasz w literaturze jako czytelnik?
To się zmieniało na różnych etapach mojego życia. Obecnie szukam właśnie literackiej przyjemności. Zorientowałem się, że bardzo wiele książek, które przeczytałem w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nie dało mi kompletnie żadnej przyjemności, więc postanowiłem to zmienić. Na początku 2022 roku założyłem sobie programowo, że nawet jeśli książka, którą czytam, jest wybitnie napisana, piękna i poruszająca, ale nie daje mi przyjemności czytelniczej – po prostu ją odkładam. W ten sposób wróciłem do dziecięcego sposobu czytania i jest to bardzo odświeżające. Lubię być naiwnym czytelnikiem. Jeśli pisarz zastawia w swojej książce jakieś fabularne pułapki, ja z radością w nie wpadam i dziwię się, że zabił lokaj. Jestem wdzięcznym czytelnikiem dla prozy gatunkowej, do której też po kilku latach wróciłem.
Poza tym ostatnio zacząłem wracać do literatury dziecięcej. Szukam w ten sposób książek, które będą odpowiednie dla mojej córki i przy których jednocześnie sam będę się dobrze bawił. Przestałem za to tak często wracać do ulubionych książek. Na przykład już od dwóch czy trzech lat nie czytałem Tolkiena, a wcześniej czytałem go praktycznie bez przerwy. Dzieliłem czas na czytanie Tolkiena i czytanie innych rzeczy.
Zawsze szukam też w literaturze ucieczki. Uwielbiam eskapistyczny aspekt zagłębiania się w fikcyjne światy.
Na koniec chciałbym nawiązać do tego, że jesteś lekarzem weterynarii. Czytasz dużo książek fachowych, związanych z twoją pracą? W końcu lektury naukowe to też lektury, a ty w ogóle o nich nie wspominałeś.
Muszę powiedzieć, że książek dotyczących mojej pracy w ogóle nie liczę jako książek (śmiech). Do takich typowo naukowych pozycji mam zupełnie inne podejście – traktuję je utylitarnie. Przede wszystkim jednak jako lekarz weterynarii czytam prasę, bo zanim coś trafi do książek musi zostać przemaglowane przez wiele artykułów naukowych i popularnonaukowych.
W takim razie wykorzystajmy twój zawód trochę inaczej. Gdybyś miał polecić kilka książek o zwierzętach, co byś wskazał?
Jeżeli ktoś lubi stare, dziwne powieści, polecam „Las Duncton” Williama Horwooda. Opowiada o kretach, ale uwaga: o prawdziwych kretach, a nie o ludziach, którzy mają krecie maski. Zwierzęta w tej książce walczą ze sobą, zjadają się, mają określone rytuały godowe, a ich życie jest zdeterminowane przez pory roku. To strasznie dziwna, mocno odhumanizowana powieść. Polecam też książki wspomnianego wcześniej Roberta Pucka, a gdyby ktoś chciał pójść w tym duchu dalej to jeszcze „O pszczołach i ludziach” Lotte Möller. Lubię też książki Jamesa Herriota – „Wszystkie stworzenia duże i małe” i kolejne z tej serii. Podoba mi się sposób, w jaki Herriot opisuje tło społeczne oraz to, jak pisze o zmaganiach z leczeniem dużych zwierząt, których sam z różnych powodów nigdy nie miałem okazji leczyć. Niedawno przeczytałem też powieść dla dzieci pt. „Lotta, czyli jak wychować ludzkie stado” Zofii Staneckiej. Polecam ją, bo jest prawdziwa – życie z psem i psie problemy wyglądają właśnie tak, jak zostały w niej opisane.
– rozmawiał Radosław Pulkowski