Aktualności
Nocny stolik #72. Krzysztof Jaworski: Brak słów stał się dla mnie bardziej znaczący niż słowa same w sobie
Poeta i prozaik Krzysztof Jaworski opowiada o mniemanym minimalizmie, elementarnym braku wspólnoty, poezji jako kwintesencji języka, którym wszyscy się posługujemy, a przede wszystkim o swym najnowszym zbiorze, Jak pięknie.
Zacznijmy od tego, co najważniejsze. Jaka jest Twoja definicja piękna?
Rafale, zacząłeś od najtrudniejszego pytania, ale ponieważ zawsze starałem się wyrażać siebie poprzez poezję, pozwól proszę, że sięgnę do wiersza, otóż moja definicja piękna – i szerzej – mieści się w utworze, który zatytułowałem Dobro, piękno, prawda, a brzmi on: „Grzebię w dobru, pięknie i prawdzie. / Zagrzebałem się”. Prawda, że to wiele wyjaśnia?
Wyjaśnia, wyczerpuje i wręcz zamyka dyskusję. A przecież dopiero zaczynamy. W jaki sposób mieści się w tej definicji, w tym „pięknie”, za przeproszeniem, minimalizm?
Zacznijmy od tego, że ja staram się nie nazywać tego, co zrobiłem w ostatnich trzech książkach – mówię o pozycjach .byłem (2014), Ceremonia (2019) i Jak pięknie (2021) – minimalizmem. Pierwsze ślady można spotkać w moim przypadku już w Duszach monet (2007) – myślę, że to była pierwsza książka, w której starałem się zmierzyć z tą materią, podobnie w prozie – Do szpiku kości (2013). Tego rodzaju refleksja, spostrzeżenie, zapis. „Układam słowa obok słów. / Nic nie znaczą” – tak z kolei kończy się mój wiersz Śmierć z Ceremonii. Tak napisałem i jak na razie się tego trzymam. Być może próba dotarcia do obszaru, do którego chcę dotrzeć, wymaga takiego, a nie innego układu słów. Brak słów stał się dla mnie w pewnym momencie bardziej znaczący niż słowa same w sobie. Każda podróż wymaga ofiar.
A teraz moje pytanie do Ciebie, chyba nie wyobrażasz sobie, że moje odpowiedzi w naszej rozmowie będą bardziej minimalistyczne od moich minimalistycznych wierszy?
Wyobrażam sobie, że uda nam się dotrzeć chociaż do kilku istot Twojego najnowszego zbioru Jak pięknie, który pod koniec ubiegłego roku wydało warszawskie Convivo, nawet jeśli będziesz odpowiadał mniej wyczerpująco. Wracając do meritum. Czyli systematyczne skracanie tekstów wynika u Ciebie po prostu ze znaczącego braku słów? Czy to nie jest zbyt duże uproszczenie, czy po prostu prowadzisz, charakterystyczną dla swojej twórczości praktycznie od początku, grę ironii, dystansu i uników?
Ależ uniki w poezji to chyba jej kwintesencja? A mnie zawsze chodziło o to, żeby nazywać rzeczy po imieniu. Rzecz jasna, to nazywanie rzeczy po imieniu to również grzęźnięcie w kolejnej fali metafor, niedopowiedzeń, odczytań wieloznacznych, wielorakich. A ponieważ traktuję wszystko z perspektywy indywidualnej, niewyrachowanej, kolejne zapisy nie są dla mnie – jak słusznie zauważasz – „znaczącym brakiem słów”, lecz raczej próbą/chęcią pozbycia się słów tych nadmiaru, oczywiście w ramach przyjętej konwencji, bo na taką grę przecież umawiamy się, umówiliśmy się – kiedy?, nie wiem, nie jestem w stanie określić. W tej późniejszej więc podróży szukam różnorakiego układu „braku słów”. Pusta kartka to dla mnie nie zbiór słów tam niezapisanych, lecz zbiór nie-słów, które tam są. Oczywiście te nie-słowa muszą otaczać słowa zapisane. Kłębią się tam. Ja je widzę. I wcale nie jest to takiej proste, na jakie wygląda.
Umiesz przewidywać przyszłość?
Wątpię. Przypominają się mi trzy wiersze, które kiedyś napisałem – Przepowiadacze śmierci papug, to pierwszy – potem starałem się jakoś rozpracować ten temat we fragmencie Do szpiku kości. Ale chyba najpełniej starałem się to zagadnienie wyrazić w Przewidywaniu przyszłości. Jeśli wziąć pod uwagę perspektywę tego wiersza – to odpowiedź może być twierdząca: tak, potrafię przewidywać przyszłość. Każdy potrafi. Dlatego tak mi zawsze nie po drodze było z lokalnymi czy też uniwersalnymi prawami przynależności. Nie rozpoznawałem tego, nie dostrzegałem, nie chciałem w tym uczestniczyć, nie czułem się powołany. Jeśli jest to jakaś podróż, to przy całej swej afirmacji, bardzo ponura. Jakieś współbrzmienie na rejestrach niebezpiecznych, zakładające złudną ciągłość, tymczasem mnie uwierało od zawsze to usilne potwierdzanie (utwierdzanie się – w imię abstrakcyjnego „my”?), definiowanie wyimaginowanej wspólnoty, przynależności „do”… Przeciwnie, definiował mnie, odkąd pamiętam, elementarny brak wspólnoty, jedynie próba odpowiedzenia na jedno pytanie. Różnie ją zwano zresztą, tę wspólnotę, kulturową, światopoglądową. Jakiś wyższy sens czegoś, doświadczeń chociażby. Wydawał mi się bardzo niebezpieczny dla wolności artystycznej, przy czym, żeby było jasne, nie ja tę wolność definiuję i nie ja ją ustalam. Coś się przeze mnie chce wypowiedzieć czy zaistnieć, to zaistnieje. Nauczyłem się już z tym nie spierać. No ale – język, ktoś powie, nie da się tego przeskoczyć. Wiadomo, język. Ale z perspektywy uwaga taka drobna – ze zdziwieniem stwierdzam, że niektóre wiersze lepiej dla mnie brzmią w innym języku niż ten, w którym je napisałem. Więc o co chodzi z tymi językami?
Właśnie, dość konsekwentnie stosujesz w swojej twórczości przechwycenie: w Jak pięknie to przede wszystkim antykonsumpcyjna „Metafizyka 9,20” i dekonstruująca proces komunikacji „Odzyskana wiara w ludzkość”. Powtórzę więc za Tobą: więc o co chodzi z tymi językami?
No właśnie. Sądzę, że wszyscy posługujemy się tylko jednym językiem, rodzajem kodu, którego kwintesencją jest – jakkolwiek naiwnie to zabrzmi – właśnie poezja. To tym chyba wspólnym dla nas wszystkim językiem zawsze uczyłem się posługiwać. Ale jak to z językami bywa, nie zawsze dla wszystkich ten wspólny przekaz jest zrozumiały. Dawniej brak zrozumienia komunikatu uważałem za jakąś nieszczególnie wartą refleksji aberrację, dziś odbieram ją (też aberrację) jako całkiem naturalną. Jako właściwość mowy poetyckiej. Która, poszukując uniwersum, skazuje się – sama siebie – na niezrozumienie. Dziś ten akt samo-niezrozumienia uważam – tak jak wspomniałem – za naturalny, czyli zgodny z samą naturą takiego porządku przekazywania myśli.
Czy zatem poezja to znajdowanie języka z prostymi ludźmi?
Zawsze potrafisz wyciągnąć mi z rękawa najbardziej wieloznaczne teksty, które mnie najbardziej odsłaniają. (śmiech)
Czy w ludzkość można jeszcze w ogóle wierzyć nieironicznie?
No pewnie tak, ale ja mam już za sobą różne momenty falowania emocji, przeżyć, reakcji, które ustawiają ten cały proces w innym, bardzo indywidualnym świetle. Czy kiedykolwiek wierzyłem w ludzkość? Tu zwracam się do „prostego siebie”: tak, chciałbym w nią wierzyć. Czy wierzę? Powiadają, że warto mieć nadzieję. Czy naprawdę? Czy jeśli patrzysz na świat i starasz się go jakoś zracjonalizować – wierzysz?
Jak się potem czujesz, gdy ludzie wychodzą na ulice?
Taka chwilowa satysfakcja. Złudna. Typu: o, a nie mówiłem. Albo: aha, to dlatego musiałem to zapisać.
To w końcu najdłuższy – przekornie! – wiersz w książce. Zresztą pamiętam jego premierowe wykonanie w Łodzi.
Ja traktuję ten tekst w gatunku tych, które „kazały mi się napisać”, jak wspominałem, żaden ze mnie przepowiadacz. W ogóle nie widomo, o czym jest ten wiersz. Na razie pozwolił odczytać się lokalnie, przy tymczasowo nałożonej perspektywie. Nie dowierzałbym takiej interpretacji. Nie do końca. Pewna bardzo światła osoba po lekturze tego tekstu zwróciła się do mnie z pytaniem: czy jest jakieś hermeneutyczne znaczenie tych 49 powtórzeń (z tytułem), bo – cytuję – „aż się boję uruchamiać wyobraźnię i dociekliwość... Buddyjski młynek? postulat? mantra? hipnotyzowanie rytmem? zaklinanie? przestroga? proroctwo? odsemantycznienie przez młotkowanie formy?”. Coś w tym jest. Co do techniki zapisu – wiele było takich prób, jedne bardziej udane, inne mniej. Pewnie od razu ciśnie się przed oczy Nothing in That Drawer Rona Padgetta, ale i on nie był pierwszy. Formalnie, i z perspektywy czasu, to dla poezji taki zabieg już nieco wyeksploatowany. Mam nadzieję jednak, że udało mi się go odrobinę odświeżyć. Zwłaszcza w kontekście całej książki (mam na myśli Jak pięknie).
Spróbuję więc od innej strony, za co z góry przepraszam: czyli poeta nie tylko pamięta, ale potrafi wyciągać metafizyczne wnioski z wieczności?
Wielkie słowa. Przyznam, że zajmujące. Metafizyka także mnie zajmuje – szczególnie o 9.20 pod sklepami z mięsem – ale: jakież wnioski z tego płyną ku wieczności? Dawniej odpowiedziałbym bez wahania.
A może chodzi właśnie o to, by – jak pada w wierszu „Niektórzy z nas” – łatwiej nam się domknęło wieko?
No tak, wieko jest dość istotnym akcydensem naszych przygód, nieprawdaż? Chyba celebrujemy to doświadczenie, może nawet o tym nie wiedząc, lub zapominając, bo w końcu wiedza jest przereklamowana, a niewiedza to, jak powszechnie wiadomo, błogosławieństwo.
Gdzie więc szukać przedśmiertnego pocieszenia? Boję się użyć słowa „ocalenie”, ponieważ żadna poezja nie ocala, co najwyżej przedłuża agonię, o czym przecież opowiada Jak pięknie.
No tak mi jakoś wyszło z tego matematycznego studium metaforycznego, które tym razem zaproponowałem czytelnikom. Czy to jest jakieś rozpoznanie, tego nie wiem. Pozostaje otwarte pytanie: czy ktoś nam obiecywał jakieś przedśmiertne ocalenie? A jeśli tak, czy uczynił to na piśmie?
A historia planety i kosmosu? Rozwój nauk przyrodniczych? Drobnoustroje i kwanty? Jak pięknie, jednak, uchyla i taką furtkę.
No pewnie, że tak. Zawsze mnie to interesowało. Co na to wszystko nauka, gdzie uda nam się dotrzeć naszym diamentowym śrubokrętem, kiedy wreszcie uda się rozkręcić ten zegarek i skręcić na nowo, żeby nam oczywiście pozostawało po skręceniu kilka zbędnych części… Bez których zegarek nie działa…
– rozmawiał Rafał Gawin
***
PRZEPOWIADACZE ŚMIERCI PAPUG
Może pieśni, które dla nas śpiewał,
nie były tymi, które chcielibyśmy usłyszeć,
ale któż z nas z czystym sumieniem
może powiedzieć o sobie, że zależy mu
na tym, co usłyszą inni. Inni, którym
często nie chce się słuchać,
z braku czasu lub braku uszu,
nieistotne.
Może miał nóż na gardle,
termometr w tyłku, terminy,
które go goniły. Może
miał nikłe pojęcie o stanie swojego uzębienia –
nie ma nic bardziej zdradliwego niż zdrowy ząb!
– Dzięki Bogu, nie trzeba już pisać żadnych książek
o papugach, mawiał. Moim zdaniem przesadzał.
Doszło do tego, że społeczeństwo przestało go tolerować.
– Jak długo można tolerować
faceta, który wyśpiewuje
marsze pogrzebowe? Mawiali, nim go
pochowano.
PRZEWIDYWANIE PRZYSZŁOŚCI
Powiedzmy kciuk
ucieknie mi w zagłębienie dłoni, oczy pozostaną
szeroko otwarte, choć dolna powieka nieznacznie opadnie,
co tu dużo gadać, puszczą mi
zwieracze, gdyż stracą na jędrności, szczególnie
źreniczny, stąd rozszerzenie źrenicy. I broda
mi wcale nie urośnie, co najwyżej nastąpi
wyprostowanie włosów, co tu dużo
gadać, na skutek stężenia mięśni, co tu dużo gadać –
horrypilacyjnych. Woda w kuble z wodą na wyrostku
mieczykowatym ani piśnie, koła się po niej nie rozejdą,
tak jakby kto kamień cisnął,
lustro pod nosem nie odbije oddechu, płomień
świecy nie zadrga, chyba że będzie przeciąg,
puchowe pióro spocznie w spokoju pod nosem,
co tu dużo gadać, w końcu zrównam się termicznie
z otoczeniem, zależnie od pory roku,
a one w tych czasach kapryśne,
i jeśli wszystko pójdzie dobrze, a co tu dużo gadać,
dlaczego niby nie miałoby pójść dobrze,
i ponieważ larwa zjada dziennie coś ze 35 gramów,
jeśli, ma się rozumieć, nastąpi prawidłowy rozwój
jaj złożonych przez Calliphora,
takiej muchy latającej nad gównem, ale nie tylko,
bo są jeszcze bakterie z rzędu Clostridiales
albo chrząszcze z rodziny Dermestidae, albo Ebacteria
sporulales, albo Acariens oribates, albo
pewien cwany grzyb z rodziny drożdży, nikt
na tej ziemi nie jest sierotą,
to zostaną po mnie przedmioty:
szczoteczka do zębów, prawie nowa, marki zachodniej,
koloru siny pedalski fiolet, skarpeta męska,
szara, czysta, dopiero co uprana, typu frotté,
sztuk jedna, ciepła – lewa albo prawa, kilka listów
w Centralnym Archiwum Zagubionej Korespondencji.
I zamilknę znienacka.
Jednogłośnie.
Jak aparat radiowy pracujący na falach krótkich.
Jak Marta, siostra Łazarza.
Jak zawodowa drużyna graczy
na fletniach Pana.
W jednej skarpecie na nodze.
Ze szczoteczką do zębów w ręku.
Zamilknę.
POCZEKAM JESZCZE [1988]
ależ to oczywiste pewnie
że ktoś chciałby żebym latał z kamieniem
po ulicy i wrzeszczał jak wariat ale nie mogę
zrozumcie jestem przecież czymś w rodzaju
proroka albo drugiego mesjasza jakiś
zamach bombowy to i owszem śmierć głodowa
i te rzeczy rozumiesz może i dałbym się
namówić pod odpowiednim pretekstem co
mi szkodzi powygłupiać się trochę powiercić
jak mucha na gównie no co mi szkodzi
mówię kiedy i tak czuję się podle bo chciałbym
być ciężko chory na raka albo inne
nieuleczalne świństwo i pewnie pomyślisz
że to co piszę nic nikogo nie obchodzi
jest po prostu nieważne i masz rację
ale to ważne cholernie ważne
bo przytrafiło się mnie
DLACZEGO PODRÓŻE W CZASIE [2012]
Kiedyś napisałem w jednym z wierszy, że „chciałbym być chory na raka albo inne nieuleczalne świństwo”. Wnioski: marzenia się spełniają. Chciałbym móc wrócić do tej chwili, ujrzeć siebie wtedy, dwudziestodwuletniego skurwiela, spojrzeć w ten nadęty, pierdolony ryj i powiedzieć: – Na drugi raz zastanów się, zanim coś napiszesz, chuju tępy. Tyczy się to również i tej książki. Przegiąłeś i teraz dopiero będziesz miał przejebane.
METAFIZYKA 9.20
Na parapecie sklepu z mięsem stoją od lewej:
Wiśniówka (50 ml)
Lubelska Cytrynówka (200 ml)
Lubelska Cytrynówka (200 ml)
Wiśniówka (50 ml)
Czysta (50 ml)
Żołądkowa gorzka (50 ml)
Żołądkowa gorzka z czarną wiśnią (200 ml)
(unikalny smak)