Aktualności

fot. Paweł Kosicki
14.10.2021

Nocny Stolik #67. Łukasz Musiał: nie poszukuję w literaturze recept na dobre życie

Literaturoznawca, eseista i tłumacz Łukasz Musiał opowiada m.in. o ofensywie ideologiczności i źle pojętego moralizatorstwa w refleksji nad literaturą, polityczności i autonomiczności literatury, nienasyceniu życiem, które prowadzi do lektur, przygodzie z tłumaczeniem Kafki i Walsera, a także o Wielkiej Encyklopedii PWN, która ukształtowała jego sposób patrzenia na świat.

„Czytać, jak się czytało do tej pory? Czy tak się jeszcze da, czy tak wolno, czy tak wypada?” – pytasz we wstępie do wydanego w 2019 roku zbioru esejów Zaufanie i utopia, zaraz potem dodając, że nie znasz odpowiedzi na to pytanie. Czy ostatni rok, rok pandemii, ogólnoświatowego kryzysu (społeczno-ekonomicznego, ale chyba też – choćby przez to, jak wyglądał w tym czasie obieg informacji – poznawczego), jakoś zaktualizował twój pogląd w tej kwestii? Innymi słowy: jak czytać, gdy świat stoi w płomieniach?

Sądzę, że światu wciąż daleko do tego, by powiedzieć o nim, że cały stoi w płomieniach. Każde pokolenie ma skłonność do uznawania swoich doświadczeń za wyjątkowe i wyjątkowo trudne. Co nie znaczy, że nie ma w Twoim stwierdzeniu żadnej słuszności. Rzeczywiście odczuwam czasami ogromny dysonans między tym, co wyprawia się dookoła mnie, w świecie, a tym, co rozgrywa się u mnie, w środku. Między swoistym naporem rzeczywistości (mam na myśli choćby skutki światowej pandemii), a tym, jak wygląda moje życie, także zawodowe, które przez ostatnie kilkanaście miesięcy bardzo się ustabilizowało. Podobnie jak wielu osobom z mojej „branży” pandemia dała mi komfort pracy nieznany mi dotychczas w takim wymiarze: mam jeszcze więcej czasu na czytanie książek i pisanie o nich. Na spokojną realizację moich planów lekturowych i pisarskich. Na, tak to ujmę, przewartościowywanie wartości. Oczywiście dzięki przekazom medialnym widzę, co się dzieje. Nie tylko zresztą dzięki nim, bo w moim bezpośrednim otoczeniu także występują przypadki ludzi ciężko dotkniętych przez los i chorobę. Ja osobiście miałem mnóstwo szczęścia, przetrwałem ten okres bez żadnych większych wstrząsów zdrowotnych. Może zabrzmi to egoistycznie, nie szkodzi: bardzo zasmakowałem w swoim obecnym życiu. Polubiłem tę wyjątkową możliwość niespiesznego kształtowania swoich podróży intelektualnych. Książek, które przeczytałem w ciągu ostatniego roku, było bardzo dużo, z bardzo różnych dziedzin. Z natury zresztą jestem czytelnikiem eklektycznym, okres pandemii jedynie wzmocnił tę moją skłonność. Może to również było skutkiem tego naporu rzeczywistości, o którym rozmawiamy? Na pewno i mnie skłania on raz po raz do refleksji.

Jestem z wykształcenia germanistą i zawsze bardzo interesowała mnie niemieckojęzyczna literatura pierwszych dekad XX wieku, nietrudno odszukać tam analogie do naszej współczesności. Prawie dokładnie sto lat temu zakończyła się jedna z najstraszliwszych wojen w historii. My wprawdzie nie mamy teraz za sobą takiej wojny, ale przecież wstrząsają nami potężne kryzysy: ekonomiczne, migracyjne, ekologiczne i wszelkie inne. Mniej więcej sto lat temu na świecie również szalała pandemia, grypa zwana „hiszpanką”. Oprócz tego stopniowo pogłębiał się kryzys ekonomiczny, zwłaszcza w Niemczech, gdzie na przełomie drugiej i trzeciej dekady XX wieku szalała inflacja, a ludzie byli bardzo niepewni jutra. Do tego następował rozpad tradycyjnych struktur społecznych, form państwowych, starych układów politycznych. Gdy chodzi o Niemcy tamtych lat, zmieniało się prawie wszystko, i to w niezwykle krótkim czasie. Jak wtedy, tak i dziś, naturalną reakcją na raptownie zachodzące zmiany bywa ideologizacja postaw i ogólne przewrażliwienie, które bardzo utrudnia rozsądną ocenę sytuacji. Pojawia się wyraźna skłonność do stawania na barykadach, opowiadania się za jedną stroną sporu, dramatycznego podkreślania różnic, które nas dzielą. Poza tym skłonność do dogmatyzmu, do zacietrzewienia, do namaszczonej powagi, z jaką deklaruje się własne stanowisko. W konsekwencji u wielu uczestników tych sporów widać niemożność odprężenia się choćby na chwilę. To dotyczy także literatury – pisarzy, krytyków, badaczy. Obserwuję – tendencja ta pojawiła się być może już wcześniej, ale społeczno-polityczne niepokoje ostatnich lat, a potem pandemia na pewno ją wzmocniły – ofensywę ideologiczności i źle pojętego moralizatorstwa w refleksji nad literaturą czy w ogóle nad humanistyką. Zdecydowanie częściej niż w przeszłości natrafiam na przedstawicieli środowiska literackiego czy akademickiego, przekonanych, że literatura powinna mocno opowiadać się po jednej ze stron konfliktu politycznego i społecznego, wyrażać swoje stanowisko na przykład w kwestiach etycznych, ekologicznych, ekonomicznych. Sądzę, że bardzo dobrym przykładem takiej postawy są niektóre nurty ekokrytyki czy koncepcja „czułego narratora” Olgi Tokarczuk, pojęcie, która zrobiło u nas zawrotną karierę. Kryje się za nim przekonanie, że narrator, a więc ten, kto przemawia do nas niejako z „wnętrza” literatury, powinien ze szczególną uważnością, wrażliwością czy właśnie czułością pochylać się nad światem, a następnie tak ów świat nam opowiadać, żebyśmy my, czytelnicy, zmieniali go na lepsze. Rozumiem szlachetne intencje, które stoją za tą koncepcją, tylko że ja sam na pewno nie poszukuję w literaturze recept na dobre życie i dobry świat. I nie zawsze też poszukuję czułości. Wręcz przeciwnie, uważam, że zdrowa porcja bezwzględności czy chuligaństwa dobrze pisarzom robi. Bo w literaturze szukam obrazów złożoności życia i złożoności świata. Takich obrazów bardzo mi we współczesnej literaturze, polskiej zwłaszcza, brakuje. Przynajmniej w literaturze dla dorosłych, bo literatura dziecięca i młodzieżowa radzi sobie pod tym względem znacznie lepiej. Wbrew temu, co można by przypuszczać, jest dużo mniej dydaktyczna, za to dużo bardziej niepokorna, nieprzewidywalna. Dużo bardziej „giętka”, gdy chodzi o ukazywane w niej światy, systemy wartości, perspektywy. A dzięki temu dużo ciekawsza. To samo dotyczy komiksów, a w szczególności tak zwanych powieści graficznych. Tymczasem wśród twórców literatury „dorosłej”, a także wśród krytyków i badaczy, szerzy się nałóg zbędnego moralizowania. Jakby wszyscy oni uparli się, że będą teraz nas wychowywać, co jest po prostu pewną formą działania z pozycji siły. Lewica czy prawica, bez różnicy. Kto chce się od tego zdystansować, ryzykuje, że zostanie uznany za „obojętnego”, za społecznie nieprzydatnego, bywa, że amoralnego.

Coraz częściej spotykam się z jakimś źle pojętym mentorstwem, jakimś wyższościowym tonem, jakimś ustawicznym zatroskaniem, jakąś wręcz świętoszkowatością, wynikającą chyba z przeświadczenia, że wie się lepiej od innych, jak urządzić nasz świat. Dlatego skądinąd nagradza się obecnie znów częściej tak zwaną literaturę społecznie zaangażowaną, która nie tylko ma opisywać świat, lecz także, jak ostatnio słyszałem – chcieć dla niego tego, co dobre. Z kolei intelektualistów nazywa się czasami – coś takiego naprawdę przeczytałem kilka tygodni temu – „dobrem publicznym”, z którego powinien móc skorzystać obywatel chcący więcej zrozumieć z rzeczywistości. Wybacz sarkazm, ale w takich przypadkach odnoszę wrażenie, że ktoś tu uprawia humanistykę „nakazowo-rozdzielczą” lub pracuje na swoją przyszłą beatyfikację. Taka wyższościowa postawa jest mi całkowicie obca. Poza tym jestem pewien jednego: dobrej literatury i dobrej nauki nie robi się z dobrych intencji, obojętne, czego te intencje dotyczą. A przede wszystkim: nie tworzy się literatury i nie uprawia nauki z takim zamiarem, by kogokolwiek wychowywać. To ślepa uliczka.

A jak rozumiesz polityczność literatury? Czy o polityczności literatury nie mogłaby świadczyć już sama jej forma, albo miejsce, z którego mówi do nas autor?

Rozumiem intencje, które stoją za przekonaniem o polityczności wszelkiej literatury, ale i z nimi nie jest mi po drodze. Od dawna pozostaję zwolennikiem poglądów Hannah Arendt, która uważała, że każdy z nas, obywateli, a więc członków określonej wspólnoty społecznej, państwowej czy jakiej tam jeszcze, powinien dysponować określoną przestrzenią prywatną, do której nikt niepowołany nie ma łatwego dostępu; której nikt pochopnie nie zakłóci swoimi poglądami, ocenami, opiniami. Nie zadepcze swoimi butami, choćby stały za tym wszystkim intencje jak najbardziej szlachetne. Rozmowy są ważne, dyskusje są ważne, spory są ważne. Wymiany poglądów oczywiście też są ważne. To truizmy. Ale ważne jest również, aby szanować cudze prawo do własnych poglądów, ocen i opinii. Cudze prawo do błędu. I do prywatności. Z tym wszyscy mamy gigantyczny kłopot, zwłaszcza w Polsce, rozbitej na tak wiele wrogich sobie plemion. A każde z nich szermuje wielkimi hasłami. Chce oceniać i kontrolować tych „innych”. Zamiast czasami po prostu zaufać. Krótko mówiąc, życzyłbym sobie mniej polityczności, więcej prywatności, także w literaturze oraz w badaniach literackich i krytyce. Nie powinniśmy nadużywać pojęcia polityczności i doszukiwać się jej w każdym naszym geście, słowie, poglądzie, postawie. Mówić, że wszystko jest polityczne, to przejaw złego smaku i ogromne uproszczenie.

Wierzysz zatem w możliwość autonomii wysokoartystycznej literatury, choćby wobec rynku towarowego?

Literatura przestała być autonomiczna najpóźniej w wieku XVIII, gdy nastąpił gwałtowny rozwój rynku wydawniczego i wszystkich powiązanych z nim instytucji. To wtedy literatura zaczęła konsekwentnie podlegać prawu umasownienia i utowarowienia, prawu popytu i podaży. Tendencja ta nasiliła się w kolejnym stuleciu, gdy osiągnięto znaczny postęp techniczny w zakresie produkcji i dystrybucji książek, na przykład skonstruowano dużo efektywniejsze maszyny drukarskie. Dla ludzi zawodowo związanych z rynkiem wydawniczym czytać znaczyło coraz częściej: sprawdzać tekst literacki pod kątem jego wartości rynkowej. Nada się do publikacji czy nie? Zarobię na nim czy stracę? To wtedy właśnie literatura, ta „wysoka” też, stała się elementem globalnego rynku kapitalistycznego, na dobre i na złe. Na dobre, bo pod wieloma względami mogła się rozwijać szybciej i prężniej, a co najważniejsze pozyskać wielu nowych czytelników. Na złe, bo stała się właśnie towarem na sprzedaż, takim samym jak buty, szynka, ozdobny naszyjnik, młotek, krowa. Pomarzmy chwilę: czy nie byłoby pięknie, gdyby jedynym prawem sztuki było prawo podaży? Oczywiście w ramach pola literackiego nie jesteśmy – my, ludzie żyjący z literatury – towarem zawsze i bezwzględnie. Jako autorzy możemy czasami zachowywać przestrzeń wolności i swobody, a nawet niekiedy świadomie ją poszerzać. Nie jestem tylko przekonany, czy ta wolność i swoboda są istotnie tak duże, jak nam, klerkom, często się wydaje. Ja sam choćby, jako jeden z aktorów świata akademickiego czy wydawniczego, jestem przecież silnie uwikłany w rozmaite zależności, także personalne, które raz mojej pracy służą, a innym razem stanowią dla niej poważną przeszkodę. No cóż, takie są reguły gry. Albo je akceptujemy, albo pozostajemy na obrzeżach pola akademickiego, wydawniczego czy literackiego. W najgorszym przypadku zostajemy z tych pól całkowicie wykluczeni. Tak też bywa, z różnych przyczyn. Błyskotliwej analizie poddał tę kwestię w odniesieniu do środowisk akademickich już dawno temu Pierre Bourdieu w książce Homo academicus, niestety nieprzełożonej na język polski i prawie u nas nieznanej. A szkoda. My, polscy badacze literatury i krytycy, wiele moglibyśmy się z niej nauczyć. Pisarze zresztą też, i oni są przecież częścią tego gigantycznego układu formalnych i nieformalnych zależności. Dobrym przykładem jest instytucja nagrody literackiej, która w zatrważająco wielu przypadkach wyradza się w niezdrowy układ między patronem a klientem. Ale to temat na osobną rozmowę.

No właśnie, jesteś pracownikiem akademickim, a zarazem eseistą. Na ile ta nieskrępowana forma eseistyczna może się zmieścić w sparametryzowanym świecie naukowym?

W mojej pracy naukowej, eseistycznej i krytycznej nigdy – na moje szczęście czy nieszczęście – nie przejmowałem się takimi kwestiami. I nadal nie bardzo się nimi przejmuję, mimo że nie przejmować się nimi jest z roku na rok coraz trudniej. Zwłaszcza w Polsce daje się zauważyć postępującą obsesję na punkcie parametryzacji. Uważam, że wbrew do znudzenia powtarzanym u nas postulatom „umiędzynarodowienia nauki”, obsesja ta świadczy tylko o naszym głębokim prowincjonalizmie umysłowym. Dzielę teksty po prostu na dobre i złe, to moje jedyne kryterium. Mój zawód daje mi tę ogromną satysfakcję, że dzięki niemu mogę realizować swoje prywatne pasje. Albo obsesje! To rzadki przywilej, doceniam go, choć wolałbym, żeby mimo wszystko trochę lepiej płacono. [śmiech] Mogę też wypróbowywać rozmaite języki, różnorodne formy przekazu. Zależy mi, by zachowywać odpowiednią równowagę między spojrzeniem historyka literatury, którym formalnie jestem, a spojrzeniem Łukasza Musiała, który przychodzi do tekstu ze swoim życiem, ze swoimi doświadczeniami, nastrojem, emocjami, myślami. Wydaje mi się, że największą frajdą jest dla mnie próba zrównoważenia tych dwóch perspektyw i odnalezienie jakiegoś tertium comparationis, co zwykle bywa trudne, nawet bardzo, przynajmniej dla mnie. Ze zmiennym szczęściem pracuję nad tym od około dwudziestu lat.

W Zaufaniu i utopii piszesz: „Zawsze był mi bliski ideał literatury jako instytucji pedagogicznej, czegoś w rodzaju Kastalii, republiki uczonych i artystów”. Chodziłoby zatem o – chyba ważny w Twojej refleksji nad literaturą – niemiecki ideał Bildung, formowania i kształcenia. Czy myślisz, że literatura rzeczywiście aktualizuje, poszerza naszą wiedzę o świecie i życiu?

Jeśli mówimy tutaj o jakiejś formie pedagogiki, to wyłącznie o pedagogice „miękkiej”, nie takiej, którą krytykowałem wcześniej, wyrodzonej w tanie moralizatorstwo. Bo powtarzam do znudzenia: moralizatorstwo jest mi z gruntu obce. W Bildung nie chodzi wcale o to, żeby człowieka umoralnić, dzięki książkom zamienić go w anioła. Kształcenie czytelnika, jego formowanie, polega po prostu na wszechstronnym rozwoju jego osobowości. Po to, by skutecznie mógł się on mierzyć z niewyobrażalną złożonością życia. Złożoność życia i doświadczeń życiowych jest wyzwaniem dla każdego, także dla mnie. Ja akurat uczę się poznawać tę złożoność bardzo często dzięki literaturze, choć oczywiście są inne metody, inne ścieżki, nie mniej ciekawe i skuteczne.

A więc nie stałeś się „lepszym człowiekiem” dzięki literaturze?

Na pewno nie. Mam nadzieję, że nie stałem się też gorszym! [śmiech] Wydaje mi się za to, że dzięki literaturze wiem i czuję po prostu więcej. Zdecydowanie więcej. Że lepiej poznałem złożoność życia, o której bez ustanku tu mówię. Nie szukam w książkach, jak to się często ładnie mówi, wspólnoty doświadczeń, bo to by znaczyło, że chcę poznawać tylko to, co już znam. Nie, z książek chcę wydrzeć ich inność. Ale mimochodem dotykasz kolejnej ważkiej kwestii: można by przecież skwitować to wszystko tak: jeśli faktycznie chce się poznać złożoność życia, to powinno się rzucić książki w kąt i wyjść na ulicę. Zaczepiać ludzi, poznawać ich, podróżować. Krótko mówiąc, żyć i w ten sposób gromadzić doświadczenia. Niestety w praktyce nie jest to wcale takie proste. Wszyscy żyjemy w mniejszych lub większych kapsułach społecznych, monadach społecznych, otoczeni ludźmi, których znamy, najczęściej jakoś tam lubimy, takimi, którzy zwykle dzielą nasze zapatrywania, wykonują podobne zawody, mają zbliżone doświadczenia do naszych. A przecież poza tymi kapsułami, poza tymi monadami istnieją miliony innych światów, dostępnych nam o wiele trudniej, a bywa, że wcale. Nawet przy najlepszych chęciach pozostajemy ludźmi, którzy większość życia spędzają w ograniczonym kręgu doświadczeń. W sumie to dość nudne i przewidywalne. Dzięki literaturze – czy w ogóle dzięki różnym formom sztuki – można czasami wykroczyć poza ten zaklęty krąg. Można lepiej zrozumieć, jak działa świat i człowiek. Owszem, jesteśmy wszyscy do siebie w pewien sposób podobni, ale zarazem odmienni w swoich historiach, w swoich zachowaniach, zapatrywaniach, emocjach, tradycjach. Ciągle jestem tych cudzych historii niesyty. Jestem niesyty doświadczeń, niesyty życia. Chyba głownie dlatego czytam książki. I dlatego też o nich piszę.

Ciągnąc wątek Bildung: jakie były twoje lektury formacyjne? Te, którymi nasiąkłeś za młodu i wpłynęły w jakiś istotny sposób na to, jak dzisiaj postrzegasz literaturę.

Zdziwisz się może, ale sięgając pamięcią do swoich pierwszych lektur, myślę przede wszystkim o ich, by tak rzec, materialności. A więc o książkach jako przedmiotach. Wychowałem się w domu, w którym były głównie książki z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, zbierane w młodości przez moją matkę i ojca. Bardzo dobrze zapamiętałem ich zapach, „zaciągałem” się nim jako dziecko w latach osiemdziesiątych i później: tą specyficzną mieszankę pleśni, kurzu, ścierek, którymi je wycierano, oddechów, które z biegiem czasu osadzały się na papierze. Barwa tych książek, kolor starych kartek, pożółkłych, do tego spękane, powyginane okładki… To wszystko pierwsze skojarzenia, które przychodzą mi do głowy – nie konkretne tytuły, lecz materia, z jakiej utkano książki. Sentyment do tamtych zapachów, kolorów i faktur pozostał mi do dzisiaj. Do dzisiaj wolę, jeśli tylko oczywiście istnieje taka możliwość, sięgać po stare wydania książek, na przykład klasyków literatury. Nówki-sztuki to nie dla mnie. Nie lubię książek, które dopiero co opuściły drukarnię, edytorsko wypielęgnowanych, „wysztafirowanych”, „wyfiokowanych”. A już wprost nie cierpię błyszczącej bieli młodego papieru. Ot, takie moje małe dziwactwa. Ale pewnie twoje pytanie zmierzało w trochę inną stronę. No więc tak, pamiętam oczywiście wiele książek, które w jakiś sposób naznaczyły mnie na przyszłość. Taką jednak, która regularnie towarzyszyła mi przez długie lata, od chwili, gdy zacząłem czytać, aż po  czasy licealne, a nawet i później, była Wielka Encyklopedia PWN z lat sześćdziesiątych. Po pierwsze, była dla mnie atrakcyjna fizycznie. [śmiech] Bardzo mi odpowiadała jej klasyczna elegancja, ciemnozielona barwa okładek, staroświecki zapach, papier miękki, a równocześnie elastyczny i mocny. I liczne ślady zużycia, które naturalnie uwielbiam: plamy po kawie, herbacie, jedzeniu, zakreślenia, uwagi na marginesach i tym podobne. Po drugie, często zdarzało mi się czytać tę encyklopedię jak powieść, czyli hasło po haśle. Oczywiście encyklopedia to powieść bardzo szczególnego rodzaju. Można ją czytać linearnie, lecz nie wyłania się z niej żadna spójna fabuła. Mimo to jestem przekonany, że ten właśnie rodzaj lektury ukształtował moją umysłowość w stopniu decydującym. Ukształtował to, w jaki sposób postrzegam świat, w jaki sposób czytam i piszę. A czytam i piszę bardzo, jak wspomniałem, eklektycznie, sięgając równocześnie po bardzo rozmaite książki bardzo rozmaitych autorów z bardzo różnych epok. Każda z nich otwiera drzwi do całkiem innych światów i z encyklopedią jest dokładnie tak samo – każde hasło to inna idea, inne pojęcie, inne zdarzenie, inna postać, inny fakt. Każde – to wrota do innego świata, do innej rzeczywistości. I do innej świadomości. Wszystkie one tworzą wspólnie coś w rodzaju multiwersum, takiego jednak, którego centrum nie można wyznaczyć; takiego, który nie ma jednego korzenia. Przypomina on raczej monstrualne zbiorowisko kłączy. Tym niemniej encyklopedia tworzy też jakiś rodzaj wyższego porządku, jakiś rodzaj summy. Taką Borgesowską Bibliotekę Babel, bardzo eklektyczną i wieloraką, rozbieganą w różnych kierunkach, splątaną tematycznie, rozmnażającą się wewnętrznie poprzez pączkowanie, proliferacyjną.

To ciekawe. Kiedy byłem mały, zasypywałem moją mamę pytaniami o znaczenia różnych słów. W końcu kupiła mi słownik, żebym mógł je sobie sam sprawdzać. Pamiętam lekturę tego słownika, także PWN-owskiego, bardzo podobną do tej, o której teraz mówisz – hasło po haśle albo na chybił trafił. Jest chyba cała kategoria książek, które nam towarzyszą nieustannie, a o których nie myślimy w pierwszej chwili jako o formacyjnych. Słownik musi być chyba ważny także dla ciebie jako tłumacza. Czym jest dla ciebie słownik, także w swoim szerokim sensie – słownik w czytaniu, pisaniu i tłumaczeniu?

Dobre pytanie, ostatnio też trochę się nad tym zastanawiałem, pracując nad książką o Robercie Walserze. Postanowiłem, że napiszę ją inaczej niż wszystkie wcześniejsze. Bo tego wymaga ode mnie sam Walser. Oczywiście u każdego autora, u mnie też, można wyznaczyć konkretne cechy stylu. Mam na myśli styl odbioru, styl myślenia, styl interpretacji, ale też po prostu sam język. Kiedy jednak wspominam książki, artykuły, eseje, teksty krytycznoliterackie, wstępy i posłowia, które napisałem, bardzo przecież liczne, nie mam wrażenia, że wyłania się z nich jakaś spójna całość – i ogromnie cieszę się z tego powodu, ponieważ, jak wspomniałem, najsilniej pociąga mnie zawsze eklektyzm. Lubię myśleć o sobie, że jestem nomadą, że skutecznie zmieniam swoje style. Praca tłumacza na pewno w tym pomaga, i to bardzo. Oczywiście nie potrafię całkowicie przekroczyć samego siebie, mam swój horyzont, poza który zapewne nie wykroczę, choćbym nie wiem, jak mocno się starał. Ale horyzont ma to do siebie, że zawsze jest daleko, nieprawdaż? A więc teoretycznie można iść przed siebie w nieskończoność. I tej nadziei, może złudnej, się trzymam.

Czy twoje tłumaczenia układają się w pewien kanon albo osobną linię? Wybierasz sobie teksty, które chcesz tłumaczyć?

Być może cię zaskoczę, ale nie mam klasycznego temperamentu tłumacza, to znaczy nie jest to coś, co lubię robić w życiu najbardziej. Nie utrzymuję się z przekładów, na całe szczęście. Tłumaczę przeważnie to, co chcę. Oczywiście nie zawsze tak było. Na początku – w okresie studiów doktoranckich – chciałem sobie po prostu dorobić, dlatego przyjmowałem zlecenia naprawdę bardzo rozmaite. Przez wiele lat zajmowałem się głównie tłumaczeniem literatury naukowej, przeznaczonej dla środowisk akademickich. Mam na myśli choćby liczne książki, które ukazywały się w znakomitej serii naukowo-wydawniczej Poznańska Biblioteka Niemiecka, której przez lata szefował profesor Hubert Orłowski, mój intelektualny mistrz. Albo, jak czasem lubię go nazywać, mój mistrz Yoda, w końcu mam na imię Luke. [śmiech] Beletrystykę tłumaczyłem wtedy rzadko. Pierwszą książką tego rodzaju była w moim dorobku przekładowym minipowieść Ernsta Jüngera pt. Sturm. Dopiero w ostatnich latach częściej zdarza mi się tłumaczyć literaturę piękną. Mam to szczęście, że wspaniałą. Kafka, bo o nim teraz mówię, to autor, o którego przekładaniu marzy chyba każdy tłumacz z języka niemieckiego. Dla Państwowego Instytutu Wydawniczego skomponowałem tom pt. Prozy utajone, przyjęty, jak sądzę, bardzo dobrze. Kolejną książką, dużo obszerniejszą i dużo bardziej wymagającą w odbiorze, będą Dzienniki Kafki w moim przekładzie, też już zresztą gotowym. Po wydaniu tej książki chciałbym się z Kafką na pewien czas pożegnać. Czuję, że czas na inne hasło w tej mojej prywatnej „encyklopedii”, na inne drzwi, które poprowadzą do innego „uniwersum”. Mam na myśli prozę Roberta Walsera. Właśnie kończę książkę poświęconą jego twórczości. W planach mam również przekłady jego utworów.

Co pociąga cię w twórczości Roberta Walsera? W tekstach na jego temat wspominasz o „bezczelnej pogodzie ducha”, którą promieniują utwory autora Zbója.

Zauważ, że ogromnie trudno mówić językiem literatury i badań literackich o takich sprawach jak pogoda ducha, radość, szczęście, zaufanie, dobro. Szukamy słów, które nie będą brzmiały naiwniacko i zwykle nam się to nie bardzo udaje. Od czasów romantyzmu przywykliśmy do myśli, że wybitna literatura powinna się skupiać na takich czy innych „udrękach istnienia”. Do dziś to pogląd dominujący zarówno wśród twórców literatury jak i jej badaczy czy krytyków. „Szczęście – tak pisał Walser w pewnym miejscu, oczywiście z przekąsem – nie jest dobrym materiałem pisarskim. Zadowala się tym, co jest. Nie potrzebuje komentarza. Zwinięte w kłębek może spać jak jeż. Cierpienie natomiast i tragedia mają w sobie eksplozywną siłę. Należy tylko w odpowiedniej chwili podpalić lont. Wtedy startują w górę jak rakiety, rozświetlając sobą całą przestrzeń. Jeśli artysta chce wyprodukować coś ciekawego, musi sprowadzić ze sobą demona”. Z kolei Maria Poprzęcka, historyczka sztuki, napisała kiedyś, z żalem, że „arcydzieła się nie śmieją”. Ktoś inny wreszcie stwierdził, że ludzie szczęśliwi nie tworzą rzeczy nieprzemijających. Ja sam w ostatnich latach spędziłem mnóstwo czasu w rejonach literatury „ciemnej”, penetrującej te przywołane przed chwilą rozliczne „udręki istnienia”. Zajmowałem się traumami, przemocą, doświadczeniem śmierci. Sam Kafka dostarczył mi tu całej masy intrygujących przemyśleń, nie mówiąc o innych autorach. Jednak od pewnego czasu narasta we mnie przekonanie, że na dłuższą metę jest w tym coś z pójścia na łatwiznę. Bo jeśli z taką czułością i szacunkiem pochylamy się jako pisarze i czytelnicy nad cudzym cierpieniem, to chyba z równym szacunkiem powinniśmy pochylać się nad szczęściem? Dlaczego je lekceważyć? Tymczasem z jakiegoś powodu szczęście, beztroska czy pogoda ducha wydają się intelektualnie „płytkie”, mało przydatne do analizy pojęciowej, filozoficznej czy literackiej. Wyobraźmy sobie, że mamy zaproponować studentom całosemestralne seminarium o szczęściu w literaturze. Jak trudno byłoby znaleźć lektury do takich zajęć!  Dobre lektury naturalnie, bo słabych jest mnóstwo. Jak trudno byłoby znaleźć ciekawy język, którym można by mówić o szczęściu w literaturze. Gdy mamy prawić o traumie, wykluczeniu, cierpieniu, opresji, o zagładzie europejskich Żydów w latach trzydziestych i czterdziestych, wtedy bez problemu znajdujemy odpowiednie lektury i odpowiedni język. Możemy siedzieć nad tym wszystkim całymi latami, aż do emerytury rozwijając te nasze piękne, intelektualnie tak wyrafinowane dyskursy. Krótko mówiąc, w nadmiarze dysponujemy odpowiednią pojęciowością, dzięki której jako tako udaje nam się ujarzmiać, przynajmniej intelektualnie, „udręki istnienia”, natomiast wobec szczęścia, pogody ducha i beztroski jesteśmy intelektualnie właściwie bezbronni. Spójrz, mamy bez liku, w Polsce i na świecie, ośrodków naukowych zajmujących się badaniami nad Zagładą. Bardzo dobrze. Ale dlaczego nie mamy ośrodków badań nad Ocaleniem? Dlaczego Ocalenie ma w tej arbitralnej hierarchii stać niżej od Zagłady, jakby śmierć była ważniejsza od życia, a przemoc od pomocnie wyciągniętej dłoni? Chcę zostać dobrze zrozumiany: wszystkich nas dotykają „udręki istnienia”, to bezsporny fakt. I wszyscy usiłujemy sobie jakoś z nimi radzić. Pytam po prostu, dlaczego literatura tak jednostronnie je sobie upodobała? Owszem, nie brakuje w historii literatury książek biorących w obronę pogodę ducha i proste, lecz ważne ludzkie pragnienia, tylko ile z nich trafiło do pierwszej ligi literatury wysokiej? Do ilu z nich teraz wracamy? Anatol France, Bohumil Hrabal, Italo Calvino – pisarze swego czasu popularni, nawet bardzo. Czytani, fetowani, nagradzani. Ale potem przychodzą historycy literatury i spychają ich twórczość na drugi albo trzeci plan. I biegną do tych swoich Strindbergów, Bernhardów, Sebaldów, Kafków. Bo liczą się tylko te cholerne „udręki istnienia”. Kto dziś czyta France’a? W Greku Zorbie, pięknej opowieści o pragnieniu życia, jakie by ono nie było, coraz częściej dostrzega się wyłącznie seksizm, mizoginię i „tanie” mądrości. Hrabal i Calvino też stracili, że się tak brzydko wyrażę, na historycznoliterackiej wartości, niesłusznie przecież. Mam poczucie, że w XIX wieku literatura „wysoka” zaczęła tracić tę pewnego rodzaju giętkość, którą wykazywała jeszcze w osiemnastym stuleciu; że za mocno wyspecjalizowała w języku „tragicznym”, a w XX wieku ta tendencja tylko się wzmogła. Tymczasem w każdej specjalizacji tkwi jakaś łatwizna, bo specjalista to ten, kto dysponuje odpowiednimi narzędziami, ułatwiającymi mu pracę. Dlatego mamy cały szereg wybitnych pisarzy, badaczy literatury i krytyków,  wyspecjalizowanych w „udrękach istnienia”, takich, którzy pojmują literaturę i świat poprzez ból. A prawie nie znam takich, którzy „specjalizowaliby się” w dobru i szczęściu, i jeszcze robili to w sposób artystycznie czy intelektualnie ciekawy. Którzy inteligentnie, czyli bez moralizowania i taniej świętoszkowatości opisywaliby świat piękny i dobry. Z biegiem lat umacnia się we mnie przekonanie, że obraz świata, jaki wyłania się z największych arcydzieł tak zwanej literatury „wysokiej” jest bardzo często po prostu tego świata karykaturą. Jak gdyby ustaliło się, że ranga pisarza jest wprost proporcjonalna do sposobu, w jaki odbiera on ból. Dlatego marzy mi się napisanie książki, w której zająłbym się pisarstwem „radosnym”. „Bycie ku śmierci”, jak chciał Heidegger? Być może brakuje mi zmysłu tragicznego, ale uważam, że z tym „byciem ku śmierci” to stanowczo przesada. Nietzsche chciał „wiedzy radosnej”, ja wołam o radosne pisarstwo.

Szukanie w literaturze pogody ducha pociąga cię zatem jako pewne wyzwanie? Trudność?

Być może wieloletnie doświadczenie lektur Kafki nastroiło mnie do takich poszukiwań. Nie chcę zostać źle zrozumiany: Kafka był, jest i zapewne pozostanie wielką literacką miłością mojego życia. Jednak po latach badań i przekładów poczułem się w pewnym momencie znużony tą arcybogatą, a jednak w pewien sposób jednostronną wizją rzeczywistości. Wizją nomen omen „kafkowską”. Kto wie, być może zostaje się pisarzem wybitnym tylko wtedy właśnie, gdy przedstawi się taką oryginalną, konsekwentną, a przy tym w jakiejś mierze zręcznie okrojoną wizję świata i człowieka? Tak czy inaczej poczułem się zmęczony. Pomyślałem, że Robert Walser będzie dobrym antidotum. Nie tylko na Kafkę, lecz także na cały szereg wybitnych pisarzy, których się w życiu naczytałem. Ich utwory bowiem same często pogłębiają naszą egzystencjalną niepewność, a nie tylko ją, jak się często mylnie uważa, opisują. 

W pewnym sensie czytać Walsera jest o wiele trudniej niż Kafkę. Zapewne dlatego, że wciąż brakuje nam odpowiednich narzędzi interpretacyjnych. Do Kafki mamy ich mnóstwo, można w nich wręcz przebierać. Tymczasem Walser nadal się wymyka, w tej swojej radości, beztrosce, w tym swoim uporczywym „pogodniactwie”, w tym swoim dziwacznym i konsekwentnym przekonaniu, że świat jest zasadniczo dobry, że ludzie są zasadniczo dobrzy; że nie trzeba w tym świecie nic poprawiać, i w ludziach też nie. To postawa wyjątkowa na tle innych autorów literatury modernistycznej. Czy nawet literatury w ogóle, tej „wysokiej” ma się rozumieć. Naprawdę mnie to zafascynowało. W samym środku tak czarnej, tak pesymistycznie nastrojonej epoki – epoki „kwiatów zła”, „zbrodni i kary”, „inferna” czy innych „ziem jałowych” – ktoś tworzy arcyciekawą artystycznie literaturę, która – to cytat z jednego z tekstów Walsera – „chce przycisnąć świat do piersi”. To właśnie stanowi dla mnie największą trudność badawczą. O optymizmie bohaterów Walsera pisać dużo trudniej niż o traumatycznych doświadczeniach bohaterów Kafki. Trzeba wynaleźć do tego, mam wrażenie, całkiem nowy język. Staram się to robić w mojej nowej książce.

A co czytasz teraz poza książkami, które interesują cię badawczo? Jakie są twoje lektury wakacyjne?

Wróciłem po latach do Curzio Malapartego. Za pierwszym razem nie zrozumiałem go ani trochę. Odrzucała mnie jego bezwzględność, oburzał jego cynizm, także moralny. Teraz odbieram jego prozę zupełnie inaczej. Dziś mnie ona nie oburza, tylko inspiruje. W sytuacji, gdy tak wielu pisarzy, badaczy i krytyków chce mnie przeanielać, przekornie wybieram takich twórców jak de Sade, Céline, Ernst Jünger, Bukowski, Littell. Czy właśnie Malaparte. To mnie doskonale otrzeźwia. Tak, jadę wkrótce do Włoch i między innymi z tego powodu sięgnąłem po Skórę i Kaputt. Ale sięgnąłem po te kapitalne powieści również dlatego, że miałem ochotę na kawałek literatury ostentacyjnie „nieczułej”; na porządne literackie skurwysyństwo.

– rozmawiał Jakub Nowacki