Aktualności
Poetka i tłumaczka Zofia Bałdyga, uhonorowana niedawno przez „Literaturę na Świecie” w kategorii Nowa Twarz, opowiada o współczesnej scenie poetyckiej w Czechach, jej podobieństwie do polskiej sceny, pracy nad antologią Sąsiadki i wychodzeniu ze strefy językowego komfortu
We wstępie do Sąsiadek – opracowanej przez panią antologii wierszy dziesięciu młodych czeskich poetek – pisała pani, że zainteresowanie czeską prozą i filmem nie przekłada się na zainteresowanie czeską poezją współczesną. Ale książka prędko zniknęła z półek i nie da się jej nigdzie dostać, na stronie wydawcy widzę nawet, że nakład jest wyczerpany. To jak to w końcu jest? Chcemy czytać czeską poezję?
Cóż, Sąsiadki pokazały mi, że nie do końca miałam rację, gdy pisałam wstęp, co zresztą ogromnie mnie cieszy. Tak samo, a może nawet jeszcze bardziej, cieszy mnie wiadomość o wyczerpaniu nakładu, bo jest to moja pierwsza samodzielna książka przekładowa.
Czyli tak, jednak chcemy czytać czeskie wiersze. I chyba ta świadomość jest dla mnie największą nagrodą, bo chciałabym tę poezję nadal tłumaczyć i pokazywać. Zastanowiłabym się raczej, o kim myślimy, kiedy mówimy „my”. Ile osób rzeczywiście chce czytać – i czyta – poezję?
Oczywiście uogólniam, czytelników poezji jest przecież bardzo mało. Ale może to jeszcze wymowniej świadczyć o sukcesie książki.
Wydaje mi się, że Sąsiadki i pozostałe przekłady poezji najnowszej mają po prostu inne grono czytelników niż popularna w Polsce nowa czeska proza wydawana między innymi przez Aferę, Książkowe Klimaty, Amalteę czy Starą Szkołę. Jeśli książka prozatorska otrzyma w Czechach nagrodę Magnesia Litera za książkę roku – uznawaną powszechnie za najbardziej prestiżowe wyróżnienie w dziedzinie literatury – raczej na pewno ukaże się w Polsce, i to stosunkowo szybko. Tymczasem tomy poetyckie wyróżnione dokładnie tą samą nagrodą w kategorii poezja, czyli Moleskine Litera, nie zostaną przetłumaczone w całości. Polskie wydawnictwa, które specjalizują się w literaturze czeskiej, nie wydają poezji. To właśnie z tej asymetrii wynikała teza, którą przedstawiłam w posłowiu. Koniec końców cieszę się, że nie okazała się słuszna, i mam nadzieję, że to nie będzie ostatnia taka publikacja. Ja sama widzę ją raczej jako początek drogi tłumaczeniowej.
Scena poetycka w Czechach jest tak bogata?
Jest na pewno bardzo różnorodna, przedstawia całe spektrum odmiennych strategii twórczych, dla których trudno jest znaleźć wspólny mianownik, nawet pokoleniowy.
Na co warto byłoby więc zwrócić uwagę?
Na pewno wrócić na chwilę do lat dziewięćdziesiątych – wtedy czeska poezja z ulgą i radością odcięła się od zaangażowania, zaczęła przeważać poezja osobista, codzienna, językowo i formalnie skromna, kameralna, skupiona na powszedniości. Najważniejszych chyba autorem dla tego nurtu, który utrzymywał się i dominował aż do końca pierwszej dekady XXI wieku, jest Petr Hruška, znany w Polsce z tłumaczeń Franciszka Nastulczyka. Dwa jego tomy, Mieszkalne niepokoje i Darmaty, wydał Instytut Mikołowski.
Do pewnego zwrotu doszło około roku 2009 czy 2010, kiedy rozgorzała dyskusja o roli poezji zaangażowanej i potrzebie powrotu z kameralnej codzienności na ulice. Ważnymi aktorami tej debaty byli wówczas Jan Těsnohlídek – autor surowej, minimalistycznej poezji komentującej sytuację społeczną – oraz grupa Fantasía (Kamil Bouška, Adam Borzič, Petr Řehák), która deklarowała w swoim manifeście (tak, to był pierwszy po wielu latach i na razie ostatni manifest poezji czeskiej) konieczność zaangażowania poezji, ale też potrzebę przewartościowania patosu jako sposobu myślenia o języku. Wymienieni autorzy nie działają już dziś jako grupa, a ich języki poetyckie bardzo się różnią zarówno od siebie nawzajem, jak i od ich własnych postulatów ze wspólnie ogłoszonego tomu z 2008 roku.
Czyli właściwie trochę jak w Polsce – od ashberyzmu i o’haryzmu w latach dziewięćdziesiątych aż po polityczne zaangażowanie. No, może to drugie przyszło u nas ciut później.
Dokładnie tak. Przekładalność pewnych tendencji i debat, i podobna oś czasowa, wydają mi się bardzo interesujące. Zresztą może właśnie dlatego zawsze interesowali mnie środkowoeuropejscy sąsiedzi. W tym sensie czeska poezja być może nas nie zaskoczy, ale z drugiej strony – może pokazać w trochę innym świetle sprawy, które są aktualne również w Polsce.
Szczególnie kiedy my szukamy sojuszników nieco dalej na południe… A co stało się z samą kategorią zaangażowania? Jest nadal tak samo potrzebna? Czy może – podobnie jak u nas – poeci powoli zaczynają szukać innych samookreśleń i taktyk pisarskich?
Zaangażowanie jest potrzebne, ale… inaczej. Choć faktycznie autorzy urodzeni pod koniec lat osiemdziesiątych i w latach dziewięćdziesiątych, którzy wskazywali na jego istotność jeszcze dekadę temu, mają dziś zupełnie inne dykcje, to jednak wracają do zaangażowania – głównie w kontekście katastrofy klimatycznej. Dyskusja o ekopoezji, o języku, przy pomocy którego można opisać naturę w obliczu katastrofy klimatycznej, w ciągu ostatnich dwóch lat jest bardzo żywa. Powiedziałabym więc, że teraz wiersze zaangażowane są jednocześnie silnie aktywistyczne, nawołują do zmiany, a nie wyłącznie komentują rzeczywistość. Jednym z ciekawszych poetów, którzy piszą w taki sposób, jest Jan Škrob.
Czyli znowu podobnie jak w Polsce.
Tak, te dyskursy są przekładalne i mogą w ciekawy sposób uzupełnić te, które widzimy na gruncie polskim. Ciekawa jestem tego, co przyjdzie, bo głosy roczników dziewięćdziesiątych są niezwykle zróżnicowane. Wydaje mi się, że w przypadku polskich autorów z roczników dziewięćdziesiątych nasuwają się podobne pytania, co w przypadku lektury czeskich równolatków. Kto wie, być może pewne podobieństwa nadal będą obecne.
A różnice?
Poezja czeska mniej eksperymentuje z formą, z językiem jako materią. Z drugiej strony widać w niej echo tradycji surrealistycznej (w Sąsiadkach – Zuzana Lazarová).
U nas tak wyrazistej tradycji surrealistycznej nie było?
Wydaje mi się, że ta czeska jest bardziej żywa (do dziś ukazuje się surrealistyczne pismo „Analogon”), jest też na pewno wyraźniejsza jako punkt odniesienia młodych autorów.
A jeśli chodzi o pominiętych? Kogo ze starszych roczników nie przetłumaczyliśmy?
Mamy bardzo mało tomów autorów urodzonych w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tłumaczony jest wprawdzie wspomniany już Petr Hruška, kilka lat temu opublikowano również tom Bogdana Trojaka w przekładzie Michała Tabaczyńskiego, dosłownie kilka dni temu w wydawnictwie Convivo ukazało się też moje tłumaczenie tomu Milana Děžinskiego, Obchodzenie wyspy. To jednak wciąż mało. Najbardziej brakuje mi chyba książki Petra Borkovca, ale też Martina Stöhra czy Pavla Kolmački.
Pomówmy w takim razie o poetkach, które trafiły do Sąsiadek.
Kiedy zaczęłam śledzić najnowszą poezję czeską (dwanaście lat temu, jeśli dobrze liczę), brakowało mi w niej kobiet. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych poezja czeska wydawała się przede wszystkim męską dyscypliną, choć oczywiście były wspaniałe wyjątki, na przykład Viola Fischerová, Kateřina Rudčenková czy Marie Šťastná. A z biegiem lat nagle zaczęły pojawiać się nowe nazwiska, które zresztą z radością śledziłam. Te, które zaciekawiły mnie najbardziej, znalazły się w antologii. Niektóre tłumaczyłam już wcześniej i prezentowałam w pismach, w przypadku innych antologia była pretekstem, żeby zacząć je tłumaczyć, choć już wcześniej byłam ich wierną czytelniczką. To między innymi Wanda Heinrichová, Daniela Vodáčková, Anna Beata Háblová.
Jaki był klucz doboru?
Chciałam, żeby antologia była jak najbardziej różnorodna, żeby można ją było czytać nie tylko jako dziesięć osobnych głosów, ale też jako pewną spójną całość. Silną inspiracją była dla mnie antologia Warkoczami wydana przez Staromiejski Dom Kultury, w której redaktorki zdecydowały się na dość odważny gest i wiersze ułożyły tematycznie, prezentując różne postawy poetek wobec podobnej problematyki. Wyboru autorek dokonałam jednak sama, więc jest on oczywiście bardzo subiektywny. Pierwsza lista nazwisk była nawet dłuższa. Starałam się przy tym, żeby każdy głos czymś się wyróżniał, żeby dykcje tych poetek dopełniały się, a jednocześnie – kontrastowały ze sobą. Dlatego zestawiłam ze sobą różne poetyki, różne języki i wrażliwości. W antologii znajdziemy ekopoezję, lingwizm, wiersze wychodzące z tradycji czeskiego surrealizmu, tematykę środkowoeuropejską, ekfrazy, ironię, samotność, analizę własnej tożsamości…
Ale pewnie nie wszystkie poetki są pani tak samo bliskie, prawda?
Oczywiście, mam w Sąsiadkach swoje ulubione głosy, kilka poetek, które chciałabym przedstawić szerzej, całymi książkami. Czas pokaże, czy mi się uda, ale już marzę i planuję.
Z jakimi wyzwaniami musiała się pani zmierzyć podczas pracy?
Najtrudniejszy był sam wybór tekstów – konieczność przedstawienia całego dorobku danej autorki za pośrednictwem jedynie pięciu wierszy. W przypadku niektórych poetek zdecydowałam się na spójne cykle (jeden z nich nie był nawet publikowany, dostałam go „z szuflady”), u innych wybrałam teksty z różnych tomów. Ale było to jednak dość niewdzięczne zadanie, bo przecież niektóre wiersze zyskują właśnie w zbiorze, jako zamknięta całość. Najlepszym przykładem jest chyba Kristina Laníková, której tomy to dla mnie organiczne, przemyślane kompozycje.
Jeśli chodzi o sam przekład, największym wyzwaniem był chyba język Petry Strej, pełen neologizmów – jej poetyckie „zaklęcia” (tak sama mówi o swoich wierszach) oparte są przede wszystkim na podobieństwie brzmieniowym i onomatopejach. Chwilami wydawało mi się, że to nie może się udać, ale bardzo chciałam, żeby była częścią antologii.
Zechciałby pani pokazać mi to na jakimś przykładzie?
Zacytuję na przykład taki fragment:
(…)
la kra słyszała
wriika, szalony zapach znosi miód, miska zapadła się w sobie z papieru
na stole strzyknął śrut, w nocy ta wriika odmłodniała, wrrii ka
rozpoławianie słów żyły i metal, piany sercowej i masła
ze schodów zszedł księżyc jak nów
wriika usiadła i zgasła
Sam pan widzi, dlaczego sprawiało mi to kłopoty. Niełatwa była też praca z poezją Zuzany Lazarovej, z jej spiętrzonymi surrealistycznymi obrazami, często pełnymi wielkich słów i silnych emocji. To starsze przekłady, pracowałam nad nimi na kilka lat przed ukazaniem się antologii. Dlatego kiedy przygotowywałam książkę, sporo w nich zmieniałam – bałam się, że nie będą zrozumiałe.
Jak pani przekłada? Od czego zaczyna?
Od wielokrotnego czytania. Staram się podczas lektury… pomyśleć wiersz po polsku. Próbuję zacząć od tego, co wydaje mi się dominantą, jakąś osią, wokół której mogłabym pracować. Czasami – chyba najczęściej – to jakiś obraz czy metafora, czasami warstwa dźwiękowa (tak jest na przykład w przypadku wierszy Yvety Shanfeldovej, nad którymi obecnie pracuję). Niekiedy ten „spolszczony wiersz” przychodzi od razu, a niekiedy czekam na niego nawet kilka dni.
Wraca pani do tych przekładów?
Po kilku dniach lub tygodniach – i kreślę. Zawsze. Dużo bardziej niż we własnych wierszach. Wydaje mi się, że przekład nigdy nie jest gotowy, choćby dlatego, że nie ma w nim jednej słusznej strategii, jednej odpowiedniej perspektywy.
Przekładała pani kiedyś prozę?
Tak, chociaż dla mnie samej była to niespodzianka.
Czemu?
Poezja jest mi o wiele bliższa, właściwie tłumaczyłam i publikowałam tylko ją.
Jakoś mnie to ciekawi – dlaczego? Czy to znaczy, że programowo nie czyta pani prozy?
Nie, to nie tak! Czytam sporo prozy, w pandemii chyba nawet więcej niż poezji. W czasie lockdownu (ten ostatni, jesienno-zimowo-wiosenny, trwał w Czechach od połowy października do końca kwietnia) bardzo potrzebowałam narracji, żeby się oderwać od tego, co działo się wokół nas. Szczególnie w lutym i marcu, kiedy sytuacja epidemiologiczna w Pradze była naprawdę katastrofalna.
Ale już na studiach wiedziałam jednak, że chciałabym tłumaczyć właśnie poezję – to była taka intuicyjna potrzeba, być może wynikająca z tego, że sama piszę wiersze i ciekawiło mnie wyzwanie, jakie przynosi praca z tekstem kogoś innego. Poza tym brakowało mi w Polsce tłumaczeń czeskich wierszy. Bo – jeśli chodzi o prozę – myślę, że nie cierpimy na niedostatek dobrych przekładów.
Wiem, że trudno jest zestawić prozę i poezję, ale mnie jako czytelniczce wydaje się, że obecnie w poezji dzieją się ciekawsze rzeczy niż w prozie. Dwadzieścia, trzydzieści lat temu było inaczej, wtedy asymetria na zagranicznym rynku bohemistycznym by mnie tak nie dziwiła. Teraz dziwi, choć wiem, że wpływają na to również uwarunkowania pozaliterackie.
Ostatnio przeczytałem Piękne zielone oczy Arnosta Lustiga, zupełnie wyjątkową powieść. Ale, jak rozumiem, to właśnie ta dobra proza sprzed dwóch dekad?
To wspaniała literatura. Bardzo się cieszę, że wydawnictwo Czarne wydało tę książkę, i że przetłumaczył ją Jan Stachowski. Według mnie to jedna z najciekawszych ubiegłorocznych czeskich pozycji na polskim rynku wydawniczym, wspomniałabym jeszcze piękne Pojęcia podstawowe Petra Krála w tłumaczeniu Zbigniewa Macheja.
Przy czym nie chodzi mi o to, że ta proza jest zła. To dobrze napisane, wciągające książki. Tyle tylko, że wydają mi się dość bezpieczne, poruszają się po ograniczonej puli tematów – takich jak na przykład wpływ wielkiej historii na los jednostki. Te narracje czerpią często z wydarzeń czasów Protektoratu Czech i Moraw albo komunistycznej Czechosłowacji, opracowanych jednak w oczywisty, niewzbudzający kontrowersji sposób. Przykładem może być dość znana w Polsce literatura Aleny Mornštajnovej, choćby jej bestseller Hana. Wiemy, co dostaniemy, spodziewamy się tego, ale lektura i tak jest przyjemna.
Podobnie jest moim zdaniem z tekstami mówiącymi o kobietach, które znajdują się (z różnych powodów i w różny sposób) na marginesie społeczeństwa. Jedną z ciekawszych takich pozycji jest W ciemność Anny Bolavej, świetna jest Lucie Faulerová, mam nadzieję, że jej książka Smrtholka ukaże się niebawem w polskim tłumaczeniu. Są dobre książki, oczywiście, mimo to czekam na prozę, która mnie zaskoczy, która nie będzie tylko powieścią obyczajową, zmusi mnie jakoś do wyjścia ze strefy językowego komfortu… Poezji udaje się to częściej.
Tym bardziej więc nie spodziewała się pani propozycji tłumaczenia prozy?
A jednak. Był to zresztą zabawny zbieg okoliczności, ponieważ równocześnie otrzymałam dwie oferty od dwóch różnych wydawnictw, które dotyczyły twórczości tego samego pisarza, Miloša Doležala. Pierwsza to Jazda na szkle po oszczanym zboczu wydana przez Stowarzyszenie Żywych Poetów w Brzegu – książka o normalizacyjnym dzieciństwie na czeskiej (czy czechosłowackiej) prowincji, zbiór miniaturowych historyjek i wspomnień. Druga, wydana przez Wydawnictwo Uniwersytety Jagiellońskiego w serii Bo.wiem, czyli Krawiec, żandarm i spadochroniarz. Trzy opowieści o czeskich kolaborantach, to reportaż historycznych o bohaterach negatywnych z czasów wojny.
Nie czytałem Doležala. Z jakim polskim pisarzem mógłbym go skojarzyć?
Nie przychodzi mi do głowy żadne dobre porównanie. To pisarz, który skupia się na codzienności dwudziestowiecznych reżimów totalitarnych. Jego pisanie często bliskie jest reportażowi – o wielkiej historii Doležal opowiada z perspektywy postaci odgrywających drobne role, jak w książce Krawiec, żandarm i spadochroniarz, poświęconej kolaborantom, którzy aktywnie działali za czasów Protektoratu Czech i Moraw. Jeden z bohaterów jest byłym krawcem i lokalnym donosicielem, drugi – byłym żandarmem, który zdecydował się na współpracę z Gestapo, trzeci to cichociemny, który zdradził i zadenuncjował swoich towarzyszy broni. Publikacja jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, tekstom opracowanym na podstawie dokumentacji i świadectw z epoki towarzyszy zbiór fotografii i dokumentów.
A Jazda na szkle…?
Tutaj szara rzeczywistość Czechosłowacji to tylko tło dziecięcych przygód. Przenosimy się do „małej ojczyzny” autora, czyli na czeską Wysoczyznę, do miasteczka, które poznajemy z perspektywy chłopca. Drobne historyjki, okruchy codzienności, które nam opowiada, dotyczą przede wszystkim szkoły, przyjaciół i życia rodzinnego. Prowincja lat siedemdziesiątych wydaje się z początku szara i nieciekawa, ale z czasem zaczynamy dostrzegać różne odcienie tej szarości. I pewne pęknięcia w opisywanej rzeczywistości – w szkole przedstawia się świat inaczej, w rodzinie inaczej…
Proza sprawia pani w tłumaczeniu więcej problemów niż poezja?
Nie, chyba nie. Wymaga trochę innego podejścia, metodycznego, rzeczowego. Było to ciekawe doświadczenie. Ale poezja sprawia mi po prostu więcej radości, szczególnie kiedy sama wybieram tłumaczone teksty. A czym więcej jest z nimi problemów, tym większa jest ta radość. Być może dlatego, że kiedy zamieszkałam w Pradze, miejscowa scena poetycka stała się ważną częścią mojego praskiego życia – i kiedy tłumaczę poezję, czuję się, jakbym pokazywała mój własny dom.
A polskie środowisko poetyckie? Jest pani bliskie?
Bardzo, mimo że prawie od ośmiu lat nie mieszkam w Polsce. Sama zresztą piszę wiersze. Ale przede wszystkim czytam, śledzę wszystko, co się dzieje, przynajmniej na tyle, na ile to możliwe na odległość. Jestem na bieżąco z pismami, w pandemii oglądałam sporo wydarzeń online, a kiedy przyjeżdżam do Polski, zawsze wracam z nowościami wydawniczymi. Paradoksalnie pandemia w pewnym sensie ułatwiła sytuację takim obserwatorom jak ja, wreszcie mogłam uczestniczyć w spotkaniach, które odbywają się kilkaset kilometrów ode mnie.
Kiedy mieszkałam w Warszawie, byłam blisko związana ze środowiskiem SDK, dziś nie mam już takiego swojego miejsca, ale środowisko poetyckie, jako takie, nadal pozostaje mi bardzo bliskie. Za kilka miesięcy ukaże się zresztą moja nowa książka. Po czterech latach już czas coś pokazać. Ale na przekładach zależy mi tak samo jak na własnych tekstach – i jedne, i drugie uważam w jakimś sensie za własne.
Czyli czuje się pani emocjonalnie związana z tłumaczonymi autorkami?
Zdecydowanie. Jestem emocjonalnie związana z kontekstem, z którego pochodzą, bo to również mój kontekst. Przeprowadzenie się do kraju, z którego języka się przekłada, to piękna, ale i ryzykowna sprawa. Mieszkam w mieście, które ma niezwykle żywą scenę literacką, mam dostęp do pism i książek, regularnie biorę udział w wydarzeniach. Gdybym została w Warszawie, nie miałabym takiej orientacji w tym, co dzieje się w literaturze czeskiej. Z drugiej strony, kiedy zdecydowałam się na przeprowadzkę, musiałam pogodzić się też z myślą, że wrosnę w praską scenę. To się dzieje. I dlatego tłumaczenie wierszy to dla mnie coś więcej niż praca, więcej nawet niż językowe wyzwanie.
– rozmawiał Maciej Libich