Aktualności
Prozaik Jarosław Maślanek opowiada o swej najnowszej powieści Liczby ostatnie, młodzieńczej fascynacji dystopiami, ekologicznym zwrocie w swojej twórczości, literaturze o przegranych, wrażeniu, jakie zrobili na nim David Foster Wallace i Denis Johnson, książkach Niszy i światach widzianych oczami kogo innego.
Widzę, że zaczynają spływać przychylne recenzje z Liczb ostatnich. Może ten kwiecień wcale nie jest tak okrutny, jak się mówi?
Tak, kwiecień – szczególnie jak na miesiąc zaraz po marcu – okazał się całkiem znośny. A mówiąc poważnie, odbiór książki jest na razie dobry, co oczywiście mnie cieszy.
Cóż, zainteresowanie jest chyba zrozumiałe – w końcu przewidziałeś w swojej powieści pandemię.
Od początku wiedziałem, że będzie to historia o zarazie, bliżej nieokreślonej, która dziesiątkuje ludzkość, i o tym, jak sobie z nią radzimy, albo raczej nie radzimy – czy to w wymiarze jednostkowym, osobistym, czy to społecznym, państwowym.
Kiedy zacząłeś pisać Liczby ostatnie?
W połowie 2018 roku. Pomysł kiełkował już wtedy kilka miesięcy. Pierwszą wersję książki skończyłem mniej więcej po półtora roku, ale jeszcze przed pandemią. Po jej wybuchu, a przed wydaniem, zastanawiałem się, czy powinienem tę historię aktualizować. Kiedy przyjrzałem się temu, co dzieje się wokół, okazało się, że właściwie nie muszę wprowadzać zmian.
W Liczbach… tworzysz dystopijny świat, ale samą powieść chyba trudno byłoby nazwać science-fiction, prawda?
Elementów science-fiction tam nie ma – szczególnie jeżeli przyjąć za Lemem, że powieścią fantastyczną jest ta, która nie może funkcjonować po okrojeniu z fantastycznych elementów. W Liczbach… takich wynalazków właściwie nie ma, a technologiczne „gadżety” pochodzą raczej z teraźniejszości. Rozwinąłem po prostu kilka pomysłów, które teraz raczkują, na przykład egzoszkielet do rehabilitacji osób sparaliżowanych. Jako punkt wyjścia przyjąłem obecne czasy – chciałem przyjrzeć się temu, jak mogą potoczyć się losy dzieci, które mają dziś po kilka, kilkanaście lat. A, jak widzimy, tajemnicza zaraza okazała się nie tak fantastyczna, jakby się mogło wydawać.
Przewidziałeś ten chaos, który zapanował, i zmiany w naszych życiach, które musiały nastąpić?
Daleko mi do futurologa, prognostyka czy jasnowidza, wierzę, że rzeczywistość jest po prostu nieprzewidywalna. Zaproponowałem natomiast pewien scenariusz i okazało się, że w kilku miejscach pokrywa się on z rzeczywistością. Ale to, w jakim kierunku faktycznie rozwinie się sytuacja, trudno mi przewidzieć i chyba nie chciałbym zgadywać. Mam tylko nadzieję, że nie w takim, jaki opisałem w książce.
Czytałeś coś specjalnie pod powieść?
Gdy skończyłem pisać Górę miłości, zacząłem zastanawiać się nad następną książką i dość prędko postanowiłem, że napiszę dystopię. Ten gatunek mam obczytany, powieści tego rodzaju wywierały na mnie kiedyś bardzo silne wrażenie – w sensie gatunkowym były to pierwsze świadome wybory. Miałem wtedy całą listę książek do przeczytania, kolekcjonowałem i zbierałem różne powieści, zwłaszcza polską dystopię. Powieści Janusza A. Zajdla, Edmunda Wnuk-Lipińskiego czy Macieja Parowskiego oddziaływały na mnie we wczesnej czytelniczej młodości na tyle mocno, że po wielu latach napisałem o nich magisterkę. Przeczytałem chyba większość klasyki dystopijnej, ale nie odświeżałem jej przed rozpoczęciem pracy nad Liczbami…, nawet nie sięgnąłem do tej pracy magisterskiej, która zalega gdzieś w papierach. Nie chciałem kopiować z tych książek, wręcz przeciwnie, chciałem, żeby to była raczej dalsza inspiracja, mglista sugestia z przeszłości, z młodzieńczych fascynacji.
Czyli rozumiem, że nie wracałeś do takich klasyków jak Dżuma, albo – z repertuaru filmowego – Contagion…
Nie, jeżeli kiedyś coś czytałem lub oglądałem, to tkwi już we mnie, poza tym nie chciałem przywoływać tych kontekstów specjalnie na potrzeby książki. Zależało mi, żeby było to świeże spojrzenie na dystopię. Dystopię, mówiąc ściślej, ekologiczną – Liczby... zacząłem tam, gdzie skończyłem Apokalypsis’89, w której miasto zaczyna zarastać lasem.
Ekologiczna refleksja – przynajmniej tak wzmożona – to faktycznie dość świeża sprawa. Towarzyszyła ci już wcześniej?
Fascynacja przyrodą, naturą, jest we mnie od dzieciństwa. Wychowałem się co prawda w bloku, ale na skraju puszczy, do lasu miałem rzut beretem z balkonu, a gdy budziłem się na drugim piętrze wielkiej płyty, z okna obserwowałem wiewiórki ganiające w koronach drzew. Z wiekiem te doświadczenia obrastały świadomością ekologiczną, która znalazła ujście w książce. To, co robimy ze światem, który został nam użyczony, tylko mnie w tej ekologicznej świadomości utrwala. Trwoga – to chyba najwłaściwsze określenie, gdy myślę o przyszłości.
Pod względem obranej poetyki Liczby ostatnie różnią się od twoich pozostałych powieści. Ale właściwie punkt zaczepienia jest podobny – to w końcu opowieść o ludziach przegranych, wyniszczonych, dręczonych strachem i traumami.
Jest to temat, który przewija się przez większość mojej twórczości, zapewne wpływ na to ma miejsce, w którym się wychowałem – małe, przemysłowe miasto, które po przełomie osiemdziesiątego dziewiątego roku zaczęło umierać, a ludzie wraz z nim. Nawet pierwszy pomysł, z którego wykiełkowały Liczby…, mam stamtąd. Od lat przyjeżdżałem tylko do rodzinnego domu, pokonywałem tę samą drogę, aż któregoś razu musiałem załatwić coś w jakimś miejscu, w którym od dawna mnie nie było. Okazało się, że chodniki, które zapamiętałem, właściwie nie istnieją – zostały skruszone przez korzenie rozrośniętych drzew, miejscami nie można było przejść. Stąd właśnie mój pomysł z Liczb ostatnich, aby pokazać przyrodę, która odbiera nam to, co jej kiedyś wyrwaliśmy.
Mówisz o tych wymierających miasteczkach. Masz wrażenie, że przegraliśmy na transformacji?
Daleki jestem od tezy, że transformacja wszystkich nas przetrąciła. Ale na pewno coś utraciliśmy. Nie sposób nie zauważyć, że są całe rejony kraju, społeczne struktury, które na transformacji przegrały, chociażby przemysłowe miasteczka przy kompleksach fabrycznych, które padły, gdy fabryk zabrakło. Albo mieszkańcy PGR-ów, z dnia na dzień pozostawieni sami sobie. Przez wiele lat odwracano głowy od ich problemów, udawano, że nie istnieją, wyśmiewano ich „nieradzenie” sobie – w turbokapitalistycznej rzeczywistości nie pasowali do dominującej narracji. To się zmienia, może dzięki temu, że dzieci tych ludzi dochodzą do głosu.
Literatura o przegranych jest ci w ogóle bliska?
Nie wiem, nie wyszukuję półki „o przegranych” w księgarni. Ale jest to na pewno temat o dużym potencjalne literackim. Ostatnio nieźle potarmosił mną Syn Jezusa Denisa Johnsona, chociaż nie wiem, czy chodzi tu o temat, czy o talent pisarski, pewnie raczej to drugie. Wydaje mi się, że na pewnym poziomie sięga się po lektury nie ze względu na temat. Za to klimat, którego się spodziewam po książce, wpływa na moje wybory – w tym sensie rzeczywiście pozycje o przegranych jakoś sugerują klimat opowieści, który mi odpowiada.
Pytam, bo ciekawi mnie, ile masz w sobie z takiego klasycznego amerykańskiego postmodernizmu, z Davida Fostera Wallace’a. To twoje klimaty?
Z DFW jest ciekawa sprawa, bo właściwie ma on wszystko, co powinno mnie od niego odrzucić, nie przepadam za gargantuicznymi zdaniami, których początek zapominasz, zanim doczytasz do końca. A więc na pewno bardziej Carver, czy ostatnio Johnson, niż Wallace – ale gdy pierwszy raz sięgnąłem po jego twórczość, po zbiór opowiadań Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi, to było jak iluminacja, rzadko jeszcze doświadczam czegoś takiego przy lekturze, a tu: podziw, niedowierzanie, ścisk w gardle. Ustrukturyzowane szaleństwo, tak na swoje potrzeby nazwałem to pisanie. Przeczytałem wszystko, co się ukazało po polsku. Jednak w moim pisaniu czegoś takiego nie ma, staram się okrajać teksty niż je rozbudowywać, sensów szukam w zwięzłości.
A polski postmodernizm? Słyk, Bielecki, Schubert…?
Nie ten kierunek, chociaż Zytę Rudzką, Waldemara Bawołka czytam z przyjemnością.
To jest, powiedzmy, kolejne pokolenie od Berezy – a w nim jeszcze Janusz Rudnicki, Adam Wiedemann, Marta Zelwan. Podczytywałeś ich rzeczy?
Tak, Rudnicki rozpoznawalny od pierwszego zdania, człowiek-literatura – już za sam tytuł Chodźcie, idziemy powinien być nagradzany. Natomiast Marta Zelwan ze swoim Miejscem na rzeczywistość wciąż przede mną.
Jakich innych polskich autorów i autorki czytasz? Polska literatura to w ogóle coś, po co sięgasz z przyjemnością, czy raczej szukasz w innych rejonach?
Lubię grzebać w nowościach z polskiego podwórka, zawsze trafi się coś godnego uwagi – w ostatnim czasie na przykład Małgorzata Boryczka i jej tom opowiadań O perspektywach rozwoju małych miasteczek. Boryczka rozkręca się z tekstu na tekst, końcówka jest naprawdę świetna, co dobrze wróży. A Halny Igora Jarka od początku aż do końca to jazda na najwyższych obrotach. Mapa Barbary Sadurskiej mi się podobała, i też przychylam się do opinii, że jest to przemyślany i ciekawie skonstruowany tekst. Czytałem ją, kiedy miałem dość paskudny czas, i nieoczekiwanie oderwała mnie, przeniosła z powrotem w tryb fajnego, młodzieńczego czytania, gdy książki się pochłaniało, odkrywało, jak najlepszą opowieść. I z tego powodu na pewno ją zapamiętam. Ha, przyglądam się tej mojej liście polskich nowości i widzę, że wszystkie książki wydała Nisza. Jest to niewątpliwie wydawnictwo-marka, po tytuły którego można sięgać w ciemno.
Z innych rzeczy: duże wrażenie zrobił na mnie Bezmatek Miry Marcinów, jest to niezwykłe pożegnanie z matką – podchodziłem do tej książki osobiście, z obawą, ale się nie zawiodłem. Jednak pierwsze miejsce w ostatnich miesiącach zajmuje u mnie Wit Szostak z Cudzymi słowami. Ta wielogłosowa opowieść (dosłownie wielogłosowa, bo każdy bohater posiada swój autonomiczny język…), podobnie jak DFW, nie powinna mi się podobać, nie przepadam za historiami z życia akademickiego, nie trawię zdrobnień czy ryzykownych synergii między uciechami cielesnymi i gastronomicznymi, a mimo to wciąż nie mogę wyjść z podziwu.
A wcześniej czytałeś coś Szostaka? Ja pamiętam jego Poniewczasie, ciekawą strukturalnie powieść w formie dziennika.
Tak się złożyło, że Poniewczasie czytałem jednocześnie z Bladym królem DFW, i miałem wtedy taką refleksję, że podczas gdy Wallace rozpracowuje tekst na poziomie zdań, Szostak schodzi niżej, do słów, co zresztą widać też w Cudzych słowach, we fragmentach poświęconych Magdalenie.
Czytasz w ogóle dzienniki, albo i szerzej – literaturę dokumentu osobistego?
Po twoim pytaniu przeglądam biblioteczkę i wygląda, że raczej nie. Mam Dzienniki Jerzego Pilcha, przynajmniej na linii wzroku i w pamięci, ale u niego to właściwie jest spójna narracja z powieściami i felietonami, nie wyróżniałbym ich jako typowej diarystyki, czyta się (i czekało na nie) jak na nową książkę Pilcha.
Rozumiem, że byłeś właśnie jedną z tych osób, które czekały na nowego Pilcha?
Na pewno reagowałem impulsem zakupowym. Może dlatego, że Pod Mocnym Aniołem swego czasu wywarło na mnie spore wrażenie. Gdy powieść wyszła, sięgnąłem po nią ze względu na temat, a skończyłem już całkowicie wciągnięty w tę legendarną Pilchową frazę. I tak już zostało: felietony, powieści, dzienniki, no, może nie wszystko, ale jednak sporo Pilcha czytałem.
Miałeś ostatnio jakieś podobne olśnienia, jak przy DFW? Coś cię zachwyciło?
Syn Jezusa Denisa Johnsona, już wspominałem, wywarł na mnie piorunujące wrażenie, właśnie poprzez maksymalne skondensowanie znaczeń w zdaniu, tak, miałem przy tej lekturze chwile olśnień. Niedawno wróciłem do opowiadań Flannery O’Connor (czyli też amerykańskie klimaty) przy okazji zbioru jej esejów o pisaniu, i znów, podziw, jak można opisać piekło na Ziemi, prawdziwe piekło; ona obserwuje, nie analizuje, tylko relacjonuje, i nie wyjaśnia, przekonana, że to wstęp, niezbędny do poznania „tajemnicy”. A parę lat temu Cormac McCarthy, i choć ta fascynacja trochę już przyblakła, niedawno przypomniałem sobie jego Dziecię boże – wciąż działa. Z innych rejonów: Afrykańskie korzenie UFO Anthony’ego Josepha w przekładzie Teresy Tyszowieckiej-Blask i Czteroksiąg Yana Lianke tłumaczony przez Katarzynę Sarek, to pozycje, które na pewno zapamiętam. Pierwszą ze względu na literackie, czyste szaleństwo – improwizację, która mimo wszystko nie rozsadza całości – i wspaniałe tłumaczenie. Drugą za gatunkowy ciężar, idealnie dobraną formę religijnej, biblijnej przypowieści o zniewoleniu.
Azjatyckie kierunki robią się u nas ostatnio coraz bardziej popularne. Miałeś więcej styczności z chińską albo japońską literaturą?
Yukio Mishima z Wyznaniem maski, w przekładzie Beaty Kubiak Ho-Chi. Odkładałem tę lekturę. Zakończenie życia przez autora przy wydatnej pomocy samego siebie nie jest czymś wyjątkowym w literackim światku, wykonanie Mishimy odrzucało mnie jednak przez dłuższy czas od czytania, w końcu się przemogłem. Bardzo dobre, choć bolesne, rozprawienie się ze sobą, pewnie jakoś zwiastujące finał życia. Też Yoko Ogawa, której Muzeum ciszy wygrzebałem kiedyś w wyprzedażowym koszu w hipermarkecie, spodobało mi się, na tyle, że sięgnąłem po wydany ostatnio zbiór jej opowiadań Grobowa cisza, żałobny zgiełk. Czytałem też Fruwającą duszę Yoko Tawady. Jest w tych dalekowschodnich lekturach jakaś wewnętrzna dyscyplina, uporządkowanie, które wycisza. Lubię czasem taki książkowy wewnętrzny masaż, ale musi być to odpowiedni moment. Tak miałem z Fruwającą duszą, wydaje mi się, że gdybym sięgnął po nią w innym czasie, prawdopodobnie by mnie znudziła, a tak, jak kubek uspokajających ziół.
Czyli z jednej strony klimaty amerykańskie, z drugiej polskie, do tego azjatyckie. A literatura europejska? Francja, Hiszpania, Skandynawia?
Celowałem zawsze raczej w północ niż południe, odpowiada mi skandynawski chłód. Przez ładnych parę lat czytałem na przykład Knausgarda czy Christensena, naprawdę opasłe książki. Ostatnio porządkowałem bibliotekę i przenosiłem te tomy w inne miejsce, no, powiem tak: nie da się tego zrobić na raz, zwłaszcza po schodach.
Z Moją walką Knausgarda jest tak, że do końca nie wiem, co mnie w niej zafascynowało, raczej nie język, na pewno nie objętość, a mimo to czytałem tom za tomem, i czekałem na kolejne. Może jakaś bliskość doświadczeń, pokoleniowe przejścia, chociaż autor jest o parę lat starszy ode mnie. Na pewno północna melancholia. Z Christensenem jest trochę inaczej, to jednak rasowy pisarz, stylistycznie i narracyjnie wciąga, a liczbą znaków nie ustępuje Knausgardowi. Ostatnio przeczytałem też Poparzone dziecko Stiga Dagermana, czyli absolutnego klasyka dołujących Skandynawów, i jest tam wszystko, co odnajdywałem u jego następców, poza objętością. Osobne miejsce na półce mają książki Ilony Wiśniewskiej, która mieszka na Północy. Jej reportaże czyta się jak najwyższej próby literaturę – zaznaczam sobie nawet pojedyncze zdania w środku, nierzadko z podziwem. I choć po non-fiction sięgam niezbyt często, na jej książki czekam.
Właściwie trochę już o tym mówiliśmy, ale – czego szukasz w tych lekturach?
Świetne pytanie, choć nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Bo nie ma chyba jednej rzeczy, której szukam w literaturze. Na samym początku, gdy kończyłem podstawówkę i zaczynałem szkołę średnią, i gdy świadomie zaczynałem dobierać książki, czytanie było dla mnie ucieczką od rzeczywistości, możliwością zanurzenia się w światach, historiach i opowieściach, które potrafiły zastąpić to, co uwierało. Ale z czasem to narzędzie ucieczki stało się po prostu… nudne, wybierałem więc lektury z innych rejonów literackich, w innych rejestrach, inaczej pisane i konstruowane, a na znaczeniu mocno zyskiwał język. Szukam takiego, który jednak czymś by mnie zaskakiwał, wciągał w tekst, czasem zachwycał, był pełnoprawnym (ale nie dominującym) składnikiem książki.
Mimo to mam wrażenie, że u źródła – tam, gdzie siedzi ten młody, zaczytany chłopak – najważniejsza jest wciąż ta jego niezgoda na rzeczywistość.
Taką lepszą rzeczywistość można znaleźć w literaturze?
Nie zawsze lepszą, po prostu inną. Moje lektury to światy widziane oczami kogoś innego, oczami osoby, mam nadzieję, uwrażliwionej, wyczulonej. Nawet dobrze znane podwórko – opisane, odczuwane przez inną wrażliwość – może być fascynujące. Kwestia trafienia na literacką bratnią duszę, no i synchronizacji z językiem. Wtedy literatura staje się czymś w rodzaju wirtualnej rzeczywistości, odmiennym stanem świadomości do którego nieoczekiwanie otrzymujemy dostęp.
– rozmawiał Maciej Libich