Aktualności

fot. Maksymilian Rigamonti
11.03.2021

Nocny stolik #57. Maciej Płaza: gdy najdzie mnie silna ochota na jakąś literaturę, wsiąkam w nią na całe miesiące

Prozaik i tłumacz Maciej Płaza opowiada o pracy nad swoją najnowszą powieścią pt. Golem, odcięciu od świata podczas pisania, wspaniałej, bogatej żydowskiej polszczyźnie Juliana Stryjkowskiego, powrocie do Thomasa Manna i lekturze Josepha Rotha, dobrodziejstwach wolnego zawodu

Sporo się wydarzyło od premiery Robinsona w Bolechowie i naszej ostatniej rozmowy. Choćby pandemia, która całkowicie zmieniła możliwości pracy, jej rytm. Opublikował pan też kilka głośnych przekładów: Ostrze ironii… Marjorie Perloff, świetne Wzgórze przyśnień Arthura Machena, nominowane teraz do nagrody Boya-Żeleńskiego. Redagował pan Machenowski numer „Literatury na Świecie”, pisał posłowia do serii „Opowieści niesamowitych”, które ukazują się nakładem PIW-u. Gdzie w tym wszystkim czas, żeby pisać prozę?

Prędzej spodziewałbym się pytania, czemu dopiero teraz nowa książka…

Fakt, między Skoruniem a Robinsonem w Bolechowie minęły dwa lata, między Golemem a Robinsonem – cztery.

Po wydaniu Robinsona w Bolechowie rzeczywiście zająłem się tłumaczeniami: z początku, żeby nieco odpocząć, bo pisanie tej książki okropnie mnie zmęczyło, z różnych powodów, no a potem pojawiła się możliwość wydania po polsku paru rzeczy Arthura Machena i wsiąkłem w to na jakieś półtora roku. Przetłumaczenie Wzgórza przyśnień od lat było moim marzeniem – a może przyśnieniem – przez co zdążyłem już stracić nadzieję, że kiedyś to nastąpi, więc kiedy dostałem propozycję, zaangażowałem się w tę robotę bez wahania. Ale od jej ukończenia minęło już paręnaście miesięcy. W tym czasie powstał Golem. To dziecko pandemii: zacząłem go pisać dokładnie rok temu, a przymusowa izolacja bardzo mi w tym pomogła, nic mnie nie rozpraszało. Napisałem tę książkę bardzo szybko – włącznie z etapem notatkowo-konspektowym zajęło mi to dziewięć miesięcy. Płynna, przyjemna praca. Kiedy wiem, co napisać, czuję, że mam pewną rękę, potrafię pisać szybko. Ale są koszty. Na wakacje, zwykle bardzo krótkie, jeżdżę średnio co dwa lata. Praca zajmuje mi niemal cały czas.

To się pewnie łączy z mocno uregulowanym trybem dnia?

No tak. Mam w sobie wielką chęć tworzenia, dużo pomysłów i zapału, by je realizować, staram się nie tracić czasu i nie rozpraszać sił.

Pytam, bo jestem ciekaw, jak pan to wszystko rozplanował. Nie potrzebował pan korzystać z archiwów? W końcu Golem jest historycznie – i językowo – osadzony w tym, co dawno, i bezpowrotnie, minione.

Tak, oczywiście, Golem to powieść historyczna, czyli wzięta z lektur. By ją napisać, przeczytałem mnóstwo materiałów. Były to lektury i dawne, z poprzednich lat, ale odświeżone, i zupełnie nowe: książki o historii Żydów, judaizmie, kabale, mistycyzmie żydowskim, o Żydach wschodnioeuropejskich, o sztetlach, folklorze żydowskim, o chasydyzmie – nie potrafiłbym nawet wszystkiego wymienić… Pamiętniki Żydów z kresów wschodnich. I literatura piękna. Nie tylko zresztą lektury; także muzea, wystawy, filmy, muzyka, duże ilości muzyki żydowskiej w różnych odmianach.

Ale w jaki sposób udało się panu uzyskać dostęp do potrzebnych materiałów? Pandemia nie utrudniała tego jakoś… radykalnie?

Z kwerendami wyrobiłem się akurat przed ogłoszeniem lockdownu – czysty przypadek. Przynajmniej na tyle, by móc zacząć pracę. Z niektórymi poszukiwaniami musiałem zaczekać, jak się okazało, niedługo, bo do lata. Sporo też książek, które mogłem wypożyczyć, po prostu kupiłem.

Coś z tych lektur szczególnie utkwiło panu w pamięci?

Och, mnóstwo rzeczy. Ten świat mnie pochłonął – inaczej nie umiałbym Golema napisać z takim zaangażowaniem. Z literatury pięknej największym odkryciem, a właściwie przypomnieniem, był dla mnie po latach, bo czytałem go na studiach, Julian Stryjkowski. Uważam, że to najlepszy prozaik, jaki pisał o świecie sztetla. Wspaniała, bogata żydowska polszczyzna, wielka wrażliwość i mądrość. Bardzo się cieszę, że wydawnictwo Austeria zaczęło wznawiać jego powieści, nie można pozwolić, by ten wielki pisarz został zapomniany. Poza tym z lektur okołochasydzkich szczególnie zachwyciła mnie książka Gog i Magog. Kronika chasydzka Martina Bubera i Dziewięć bram Jiříego Langera, z rzeczy współczesnych – Oskubana papuga rebego Gézy Röhriga. Ale w Golemie ukryta jest też muzyka. Wie pan, że pisząc tę książkę, myślałem o niej jak o koncercie?

Jakim?

Zachwycił mnie wtedy utwór Osvaldo Golijova, argentyńskiego kompozytora żydowskiego pochodzenia, Sny i modlitwy Izaaka Ślepego. To wprawdzie kompozycja na klarnet i kwartet smyczkowy, a nie przepadam za kwartetami smyczkowymi, ale trafiłem na wersję orkiestrową, z Davidem Krakauerem na klarnecie, wirtuozem tego instrumentu, więc tej słuchałem. Poszczególne części utworu oddają, zwłaszcza w solach klarnetu, charakter i nastrój trzech języków żydowskich: aramejskiego, hebrajskiego i jidysz. I to naprawdę słychać! Wyobraziłem sobie wtedy, że mój Golem jest jakby koncertem na orkiestrę i instrument solowy, a raczej instrumenty; orkiestrą jest anonimowy głos społeczności sztetla, a z niej wyłaniają się, niczym sola poszczególnych instrumentów, historie różnych postaci: Rafaela, Sziry, Jakowa. Zwłaszcza pisząc rozdziały o Szirze, myślałem o nich właśnie jak o solach, nawet nazywałem je tak w myślach: solo pierwsze, solo drugie, solo trzecie. Nawet przypisałem im instrumenty. Szira to skrzypce, Rafael to klarnet. Jakow… może harmonia?

A co z malarstwem – fundamentalnie ważnym dla Skorunia i Robinsona w Bolechowie?

Golem nie jest malarską książką – bo nie miał nią być. Na razie wyczerpałem temat, zwłaszcza w Robinsonie w Bolechowie, zresztą przyjąłem tu zupełnie inne założenia. Mój styl ma w sobie pewnie jakąś odruchową „plastyczność”, namacalność, ale w Golemie akurat nie te jego właściwości wykorzystałem. Szczęśliwie się jednak złożyło, że znów udało mi się podsunąć wydawnictwu pomysł na okładkę, wspaniały obraz – a właściwie fragment obrazu – Samuela Hirszenberga. Idealnie oddaje temat i nastrój książki.

Zatem koncert zamiast obrazu. Jak się pisze taką muzyczną powieść?

Tryb działania miałem przećwiczony już przy Robinsonie w Bolechowie, który też wymagał rozległych lektur, nie tylko historycznych. Pracuję w sposób uporządkowany i zaplanowany; najpierw lektury, potem konspekty, tysiące notatek, aż wreszcie przychodzi moment nasycenia, gdy czuję – bo jest to raczej uczucie, podszept intuicji – że już wystarczy, że muszę zacząć pisać, reszta wydarzy się potem.

Co było największym wyzwaniem? Poukładanie tych wszystkich notatek i pomysłów w spójną całość? Archaiczny język, który należało odtworzyć – a może po części wymyślić?

Największe wyzwanie, przynajmniej dla mnie, to ułożenie spójnego konspektu. Kiedy już wiem, co pisać i jak pisać, wszystko idzie mi płynnie. Język nigdy nie sprawia kłopotów. Nie pracuję nad stylem, nie szlifuję go w nieskończoność: poprawiam sporo, owszem, ale to poprawki raczej kosmetyczne. Język raczej mnie niesie niż stawia opór.

Jednak Golem jest napisany polszczyzną, która sięga po dawno wymarłe i zapomniane rejestry. Tego przecież trzeba się w jakiś sposób nauczyć – nikt nie posługuje się językiem z początków XX wieku ot tak.

Zgadza się, ale językiem, który po części starałem się w Golemie naśladować – bo nie można pisać o jakimś kawałku świata, nie sięgając zarazem po język czy języki, jakimi o nim dotąd pisano – nasiąkłem podczas lektur. Nie chodzi zresztą o sam język, ale też o wartości, jakie niesie, o metafizykę, jaka za nim stoi. Język Golema jest po trosze językiem powieści Stryjkowskiego, Asza czy Bubera, bo opowiadam o podobnych sprawach co oni. Jeśli głęboko wejdę w jakieś zagadnienie, mój rozum rozgryza sobie, o co w nim chodzi, ale nie uczę się osobno, jak o tym pisać; moja ręka jakoś sama to zapamiętuje.

Czytam teraz świetną antologię Maranów literatury polskiej. Ten koncept nie jest przypadkiem bliski pańskiemu pomysłowi na Golema?

Dlaczego?

Pisze pan o wypieranym dziedzictwie – o wielokulturowości, o języku, który odszedł w zapomnienie. Podobne zadanie, jeśli dobrze rozumiem, stawiają sobie autorzy tego tomu.

Hm, podzielam pana pozytywne nastawienie do wielokulturowości, ale myślę, że Golem traktuje o tym pośrednio, to znaczy pokazuje wyłącznie ostateczną konsekwencję kulturowej przemocy, czyli przemoc dosłowną. Wielokulturowości jako takiej w Golemie nie ma, jest tam pokazany zamknięty świat jednej kultury, poddanej nieustannemu zagrożeniu z zewnątrz oraz konfliktom wewnętrznym. Prawosławna kultura ukraińska i katolicka kultura polska to tylko niezróżnicowane tło, obcy świat gojów, a goje, jak wiadomo, ortodoksyjnych Żydów mało obchodzą. Koncept marański, na którym oparta jest książka wydawnictwa Austeria, zresztą bardzo ciekawy i inspirujący, dotyczy raczej tych, którzy w Golemie pozostają na drugim planie, czyli Żydów pozornie czy powierzchniowo się asymilujących. Tutaj faktycznie rodzą się zjawiska ciekawe kulturowo i literacko. Nawiasem mówiąc, ortodoksyjny judaizm – czy ultraortodoksyjny, bo tak się dziś chyba klasyfikuje chasydów – ignoruje świecką naukę, literaturę, sztukę, więc możliwość dialogu jest tu ograniczona. Co nie znaczy, rzecz jasna, że nie jest konieczny wzajemny szacunek.

Wrócę jeszcze na chwilę do języka, bo wyjątkowo mnie ciekawi. Potrafi pan łączyć pisanie lub tłumaczenie z czytaniem książek innych autorów? To nie przeszkadza w pracy?

Nie, raczej nie potrafię. W mojej głowie zapada wtedy jakaś blokada, ciężka sztaba, która mi to uniemożliwia. Czasem dla oderwania mam ochotę przeczytać jakąś powieść z zupełnie innej parafii, ale rzadko jestem w stanie. Proces pisania jest u mnie – zresztą pewnie nie tylko u mnie, to chyba dość typowe – niesłychanie intensywny i angażujący. To raczej nie dotyczy tłumaczenia, praca nad przekładem, choć potrafi być ciężka, nie odcina aż tak mocno mentalnie od świata.

Więc skończył pan Golema i rzucił się na lektury?

Trochę tak, byłem wygłodniały, miałem ochotę po prostu „poczytać sobie”, oderwać się, to normalne. Zaraz po zakończeniu pracy nad Golemem przeżyłem okres Mannowski, przeczytałem jeden po drugim sześć tomów Tomasza Manna; niektóre książki znałem już wcześniej, innych nie, na przykład Józefa i jego braci przeczytałem pierwszy raz i byłem zaskoczony, bo nie sądziłem, że jakaś powieść Mana zachwyci mnie równie mocno jak Doktor Faustus – a jednak. Albo jeszcze przed Golemem przeczytałem jedna po drugiej pięć czy sześć książek Josepha Rotha. Jako konsument kultury, że tak brzydko powiem, jestem kompulsywno-monomaniakalny: gdy najdzie mnie naprawdę silna ochota na jakąś literaturę czy muzykę, wsiąkam w nią na całe miesiące. Stąd takie ekscesy jak ten Mann. Albo jak ostatniej jesieni i zimy, gdy przez trzy miesiące słuchałem wyłącznie Johna Coltrane’a.

Który binge, bo chyba mogę tak to nazwać, był przyjemniejszy? Manna czy Rotha? Czy to w ogóle nieporównywalne?

Raczej nieporównywalne, to kompletnie inni pisarze. Mann jest majestatyczny i zasadniczy. To pisarstwo absolutnie pewne siebie, racjonalne i skończone. Roth jest kruchy i emocjonalny, trochę jakby szkicowy. Nie znam sekretów jego warsztatu, ale mam wrażenie, że on niewiele poprawiał, jego proza ma niezwykłą świeżość.

Myśli pan, że poprawiana, długo cyzelowana literatura ostatecznie gorzej wychodzi?

Nie, tego nie powiedziałem. Każdy pisarz ma własny, odrębny temperament twórczy. To czasem można wyczytać z tonu czy tempa opowieści, na przykład w prozie Tadeusza Nowaka wyczuwa się, że powstawała bardzo szybko, a u Myśliwskiego, że raczej powoli, ale takie wrażenia bywają mylące, na przykład Faulkner, o ile mi wiadomo, pisał dość szybko, choć jego proza jest niesłychanie misterna.

Jakich jeszcze autorów czytał pan w taki sposób – jednym rzutem?

Te monomanie z wiekiem mi się nasilają, więc są to głównie przypadki z ostatnich paru lat. Gdy odkryłem Johna McGaherna, wspaniałego prozaika irlandzkiego, którego najlepsze powieści niestety wciąż jeszcze nie są przełożone na polski, w ciągu paru miesięcy przeczytałem prawie wszystko, co napisał – nie ma tego wiele, raptem kilka tomów. Gdy pracowałem nad Arthurem Machenem, przez kilkanaście miesięcy też czytałem głównie jego i wokół niego, czyli to, co było mi potrzebne do tłumaczenia go i napisania o nim czegoś sensownego: od zbioru walijskich legend Mabinogion po Roberta Louisa Stevensona. Tadeusza Nowaka także czytałem jedną książkę po drugiej. Kiedyś też przeczytałem bodaj pięć powieści Faulknera, bo akurat pokupowałem sobie piękne amerykańskie wydania w serii „Library of America”, a kłopoty ze zdrowiem przykuły mnie na długie tygodnie do łóżka. Takie tam szaleństwa.

Wie pan, ja zupełnie nie czuję powinności czytania określonych książek czy autorów; wolny zawód pisarza i tłumacza wśród swoich dobrodziejstw i przekleństw ma tę dobrą cechę, że można czytać dokładnie to, co się chce. Więc tak sobie ryję różne korytarze.

Właściwie nic nie wiem o McGahernie. Jaka to za literatura?

McGahern jest zgodnie uważany za najwybitniejszego prozaika irlandzkiego po Joysie, w sensie chronologicznym, czyli drugiej połowy XX wieku. Wychował się na wsi, trochę pracował jako nauczyciel, wyjechał z kraju, tyrał na budowach w Anglii, potem wrócił i zamieszkał nad jeziorem. Znał doskonale irlandzką prowincję, okropnie biedną i zacofaną, tyranizowaną przez katolicki kler, i pisał o niej z niepowtarzalną mieszanką czułości i rozpaczy. To pisarz bardzo autobiograficzny. Niemal w każdej ze swoich sześciu powieści i w wielu opowiadaniach przetwarzał własne doświadczenia, głównie dzieciństwo w wielodzietnej rodzinie, z owdowiałym ojcem – który był wiejskim policjantem i bardzo szorstkim, nieprzyjemnym człowiekiem – i żałobę po matce. McGahern stracił matkę w wieku dziesięciu lat i nie zapomniał jej do końca życia.

To piękna proza, bardzo szczera, niby prosta, ale tylko pozornie – McGahern, jak wielu irlandzkich prozaików, jest niezwykle subtelnym stylistą. Widać u niego dziedzictwo irlandzkiego modernizmu: Joyce’a, Becketta. Po polsku wyszły niestety tylko mniej udane powieści McGaherna i ledwie garstka opowiadań w „Literaturze na Świecie”, a także, dość nietypowo, jego autobiografia, napisana krótko przed śmiercią. Gdyby ktoś z wydawców chciał go wreszcie odkryć, rzucę wszystko i przetłumaczę.

A nowości? Przez ten rok, mimo kasandrycznych przepowiedni z zeszłego marca, ukazało się jednak sporo ciekawych rzeczy.

Niewiele czytam nowości. Z rzeczy naprawdę nowych przeczytałem Ludową historię Polski Adama Leszczyńskiego i Atrapy stworzenia Piotra Pazińskiego, bardzo dobre książki, no ale po obu autorach nie spodziewałem się złych. Czytam, ale pomału, wspomnianych Maranów literatury polskiej.

Nic więcej? Ostatnio ukazały się dwie bardzo ciekawe rzeczy: Anatomia melancholii Roberta Burtona w przekładzie Tabaczyńskiego i Malpertuis Jeana Raya. Myślałem, że ta druga może być dla pana – specjalisty od literatury grozy – szczególnie interesująca.

Obiło mi się o uszy, ale nic o tej książce nie wiem. Pewnie do niej zajrzę, choć nie wiem kiedy. Podobnie jak do Burtona. Na razie nie mam melodii do takich książek. Ale rzeczywiście Ha!art robi teraz ciekawe rzeczy, z radością przywitałem na przykład świetny Diabli dykcjonarz Ambrose’a Bierce’a, starannie przełożony i opracowany przez Mateusza Kopacza, głównego polskiego lovecraftologa.

Jeśli już kupuję nowości, zwykle są to nowości-nienowości. Wielką rozkosz sprawił mi olbrzymi wybór Iwaszkiewicza Droga. Proza i wiersze, który przygotowało wydawnictwo Iskry; poezji Iwaszkiewicza nie lubię, ale jego proza, której nie czytałem od studiów, po latach mnie zachwyciła. Ale powtarzam: nowej literatury pięknej praktycznie nie czytam. Za dużo jest starych wspaniałości, by tracić czas na szukanie pereł w stosach makulatury. Zwłaszcza że wiem, jak działa wydawniczy marketing, więc jestem odporny na obwieszczane co chwila nowe nadzieje, nowe arcydzieła i inne objawienia. Śledzę za to i czytam serię pisarzy jidysz wydawnictwa Austeria, wznowienia i nowe przekłady Melville’a wydawane przez PIW. Z przyjemnością przeczytałem Złoty latawiec Dezső Kosztolányiego, mojego ulubionego pisarza węgierskiego.

Czytał pan Dom kłamczuchów? Rewelacyjny. Mam wrażenie, że opowiadania lepiej Kosztolányiemu wychodziły.

Tak, Kosztolányi był wirtuozem krótkiej formy, jego opowiadania to mistrzostwo świata, ale podoba mi się właściwie wszystko, co czytałem; przed Domem kłamczuchów wyszedł kiedyś zbiór opowiadań Noc poślubna, no i ze trzy powieści. Kosztolányi był też świetnym poetą.

„Ulubiony węgierski pisarz” brzmi tak, jakby czytał pan nie tylko Kosztolányiego. Węgierska literatura jest panu bliska?

Nie, niestety znam ją tylko wyrywkowo, choć intryguje mnie, więc pewnie kiedyś spenetruję ten teren dokładniej. Czytałem po jednej książce, góra dwie, takich autorów jak Péter Nádas, Sándor Márai, László Krasznahorkai, Gyula Krúdy, może jeszcze z dwóch czy trzech by się znalazło… Trochę też skosztowałem poezji węgierskiej, głównie w przekładach angielskich. Za słabo jednak znam temat, by się mądrzyć, a węgierska literatura nie jest prosta, przeciwnie, jest bardzo wyrafinowana.

Zawsze mi się zdawało, że najlepsza polska literatura (dla mnie gdzieś między Buczkowskim a Hauptem, ale i Gombrowiczem) jest podobna do tej węgierskiej. Niekoniecznie stylistycznie ani nawet tematycznie, ale – jak by to ująć – z ducha. Bardzo jesteśmy, razem z Węgrami, udręczeni.

Buczkowski, skoro o nim mówimy, to pisarz mocno zapomniany, ale trochę sobie na to zapracował; dla mnie jego twórczość po Czarnym potoku – swoją drogą jednej z najwybitniejszych polskich powieści – staje się coraz mniej strawna. Ale takie były czasy… Pisarze, którzy szli w awangardę lub dawali się uwieść modnym poetykom, mocno się zestarzeli. Na przykład Kazimierz Brandys, u którego, gdy już przestał pisać socrealistyczne obrzydlistwa, a zanim napisał wspaniałe Wariacje pocztowe, widać wpływ nouveau roman, i to widać brzydko, jak wysypkę. Ale tak, ma Pan rację. Narody, które przez setki lat były dręczone i ciemiężone, kształtują w sobie podobną mentalność, pełną goryczy, ale też o niepowtarzalnym, czarnym poczuciu humoru, którego szczęśliwsze nacje nie znają i nie rozumieją. Polacy i Węgrzy, ale też Irlandczycy – to takie europejskie bractwo. Zauważył pan, że czarny humor mają narody przeczołgane przez historię? Rozmawiałem kiedyś z pewnym Słoweńcem i obaj z zachwytem zorientowaliśmy się, że w naszych krajach opowiada się dokładnie te same dowcipy o wojnie i partyzantach: wisielcze, brutalne, a zarazem okropnie śmieszne.

Mimo to pańskie powieści nie są podszyte czarnym humorem.

Jakoś do tej pory nie było w moim pisaniu miejsca na to miejsca, ale to się zmieni, czuję to w kościach.

Co ma pan teraz w planach? Rozumiem, że nie odpoczynek…

Mam sporo planów, ale za wcześnie jeszcze, by o nich mówić. Odpoczynek jest nudny, zresztą ja nie umiem odpoczywać w domu, a wyjechać teraz nigdzie się nie da.

– rozmawiał Maciej Libich