Aktualności

fot_Piotr_Haltof
29.12.2020

Nocny stolik #53. Marcel Woźniak: Niemożność przeczytania wszystkiego zabija

Marcel Woźniak, prozaik i biograf Leopolda Tyrmanda, opowiada, ile wspólnego z rzeczywistością ma Tyrmand-legenda, o bohaterach, którzy żyją z nim do dziś, a także wyjawia, że marzy aby jeździć autobusem od pętli do pętli, czytając Hrabiego Monte Christo.

Zwykle rozmowy w tym cyklu zaczynamy pytaniem o ostatnie lektury, ale po pierwsze mamy Rok Tyrmanda, po drugie wyszła właśnie twoja – druga już – książka o autorze Złego. Co nowego można o Tyrmandzie jeszcze powiedzieć? Albo inaczej: po co ta książka? Nie masz poczucia, że wszyscy doskonale go znamy?  

Odpowiem przewrotnie: jeśli komuś Tyrmand kojarzy się z kolorowymi skarpetkami i jazzem, ewentualnie ze Złym – to nic o nim nie wie. Pierwsza książka była paciorkowym odtworzeniem życiorysu, taką mapą, na której Tyrmanda można w ogóle zlokalizować. Od tamtej pory zagłębiłem się w jego życiorys jeszcze bardziej, a to, co się wydarzyło przez ostatnie cztery lata, przerosło moje wyobrażenia. Kilka godzin temu wracałem z drukarni pod Poznaniem, książka trafiła właśnie na maszynę. Po drodze otrzymałem maila z USA z kolejną historią. Zatrzymałem się, by ją przeczytać i zagryzłem usta ze złości, że ta opowieść już do książki nie zdąży trafić. A takich maili wymieniłem setki – bo tyle o Tyrmandzie jest do opowiedzenia. Efektem tego jest reportaż literacki o człowieku legendzie. Czy wiemy wszystko o Tyrmandzie? Po lekturze książki Tyrmand. Pisarz o białych oczach na pewno czytelnicy będą tej prawdy znacznie bliżej. W każdym razie, tak blisko, jak autor (śmiech).

A co cię przez te kilka lat najbardziej w nim zaskoczyło?

Prawda i historia, by się unaocznić, potrzebują czasu. Te kilka lat, to było wywoływanie zdjęć ze starych klisz. A Tyrmand był na wielu kliszach, często wyblakłych. Pozostało więc każdą rzecz brać pod lupę i sprawdzać. To aż nieprawdopodobne, ile może pomieścić jedno życie. Jego historia bycia rozpracowywanym przez służby to temat na osobną książkę. Historia cenzury jego utworów – na kolejną. A przede wszystkim historie, opowiadane często przez nestorów. Czasem trzeba zadać jedno pytanie, by otworzyć jakąś nieznane szufladę. Bo te rozproszone anegdoty i szczegóły żyją sobie bez czasu i miejsca. Strażnicy historii często nie wiedzą, że to, co pamiętają, stanowi element jakiegoś łańcucha. Pytasz, co mnie zaskoczyło. Głównie potęga marzeń i branie życia bardzo serio. Zupełnie odwrotnie, niż wynikałoby z bikiniarskich legend.

No właśnie, chyba zwłaszcza ten amerykański Tyrmand był człowiekiem serio?

Bo ten człowiek amerykański był całkiem starszym panem! (śmiech) Z Tyrmandem jest taki problem, że był jeden Tyrmand w sensie postaw, światopoglądu, ale miał kilka żyć w kilku różnych światach. Jak rozciągniemy sobie te sznurki od dwudziestolecia międzywojennego i rodziny żydowskich rzemieślników, a skończymy na huczącym od aut Manhattanie i wojnach gwiezdnych, to zobaczymy, jak pojemne było jego życie. Czas amerykański, to próba rozwinięcia skrzydeł, możliwość pisania tego, co się myśli na większą skalę. I tam, w latach 70., barwny motyl z Warszawy widzi rewolucję seksualną, narodziny kontrkultury, galopujące media, początki homogenizacji kultury. Ten warszawski celebryta i łamacz serc ogląda spektakl na Broadwayu i widzi nagle, jak aktorzy na scenie zaczynają kopulować. Tyrmand patrzy po widzach, którzy są niewzruszeni i jest tym przerażony. „Jeśli to nikogo nie szokuje – zapisze – to co może zaszokować?”. Więc w tym sensie jest serio w Ameryce. Jest ukształtowanym przez XX wiek Europejczykiem o mocnym systemie wartości.

Co zresztą mocno go łączy z innymi emigrantami z Europy Środkowo-Wschodniej. Ale chyba nie można powiedzieć, że Tyrmand się zradykalizował po przyjeździe do Stanów? Możemy założyć, że w Polsce pisałby – gdyby to było możliwe – podobne rzeczy, co w „New Yorkerze”?

To prawda, nie postrzegałbym Tyrmanda, jako radykała. To, co mówił i pisał było oczywiście stanowiskiem wobec rzeczywistości, które dziś łatwo podciągnąć pod jedną czy drugą ideologię. Ale Lolek wyznawał, jak sądzę, filozofię Edmunda Burke’a, który pisał, że człowiek jest częścią społeczeństwa, ma swoje prawa i wolności, natomiast nie może się tego wyrzekać pod wpływem chwilowych nastrojów i szaleństwa. Jednocześnie – miłował wolność i od zawsze uważał siebie za liberała. Nic dziwnego, że w tamtych szalonych czasach brzmiał jak konserwatysta. A on był po prostu myślicielem i pisarzem, który słuchał jazzu.

Przejdźmy do zwyczajowej odsłony tego cyklu. Jakie książki masz na nocnym stoliku?

Kiedy zadajesz to pytanie, przesuwam komputer, za którym stoi na ladzie stoi mnóstwo nowych wydawnictw. To te na tak zwane „najbliższe teraz”. Na jednym kopczyku są najnowsza książki Sylwii Chutnik Miasto zgruzowstałe, Cudze słowa Wita Szostaka i Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli. Obok drugi, bardziej finezyjny. Miazga Jerzego Andrzejewskiego, Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego i Zaułek łgarza Roberta McLiana WIlsona. Wszystko w trakcie lektury, może doradzisz, co najpierw skończyć?

Ja bym chyba skończył Zaułek łgarza jako polonista czytający głównie literaturę obcą. Zresztą to świetna powieść. A jak dobierasz książki, które czytasz?

Jak to mówią komentatorzy piłkarscy, idę szeroką ławą (śmiech). Ale mogę się odnieść do tego, co wymieniłem. Spójrzmy. Sylwia Chutnik jest mi bliska z racji pasji do stolicy, warsztatu i afektu do Tyrmanda, o którym dużo w tej książce, to zresztą doktorat Sylwii. Wit Szostak kombinuje z polifonią i formą, chcę sprawdzić czy sprężyny w gatunku da się nakręcić na nowo. Książkę Radka Raka kupiłem kilka dni przed Nike dlatego, że kręciliśmy kiedyś teledysk dla Kobranocki na warsztatach z Yachem Paszkiewiczem. I tam był taki refren „Niech toczy się rebelia / Przez korowody krucjat / Niech żyje Jakub Szela / Niech żyje rewolucja”. Przygotowując się do zdjęć, czytałem o rabacji galicyjskiej. Miazgę Andrzejewski napisał na maszynie do pisania człowieka... z którym wywiad rozpoczyna moją najnowszą książkę o Tyrmandzie. A Czapski? Kilka lat temu udzieliłem wywiadu do radia, mówiąc, że jest wielu wybitnych, opracowanych twórców, choćby taki Czapski, a Tyrmand leży odłogiem. Dziennikarka spytała: „Proszę pana, ale kto dziś czyta Czapskiego?!”. No to pomyślałem, że przeczytam, i na jakimś targu książek chwyciłem za Na nieludzkiej ziemi. No i Wilson. Sposób, w jaki pisze oraz rytm tego przekładu, to dla mnie prawdziwe arcydzieło. Jakbym czytał Hessego. Natomiast, żeby nie było, że tak tylko teoretyzuję, to powiem, że marzy mi się, że siądę sobie w autobusie i będę nim jeździł cały dzień od pętli do pętli, czytając Hrabiego Monte Christo. Niemożność przeczytania wszystkiego zabija.

Kończysz wszystko, co zaczynasz?

Na ogół tak. Zawsze masz przed sobą drzewo decyzji i wierzysz, że idziesz w dobrą stronę. Dziś raczej kończę to, co zacząłem, bo staram się brać za rzeczy z jakąś większą świadomością, obserwując uważnie drogę, która do nich wiedzie. Są jednak i niedojedzone książki i niedopieczone teksty, z czego nie jestem zadowolony oczywiście. Więc zdarza się, że rzeczy zawisają w czasie, pośrodku pokoju. Wtedy usilnie unikam ich natarczywego wzroku (śmiech).

Jak w ogóle zaczęła się twoja przygoda z literaturą?

Opowiadania pisałem jako dzieciak, potem zastępowałem nimi szkolne wypracowania. Ale pisanie na serio zaczęło się od pierwszej książki o Tyrmandzie. Napisałem do wydawcy, że zastanawia mnie, dlaczego Tyrmand nie ma biografii. A byłem wtedy po obronie licencjatu o wizerunku Tyrmanda na UMK w Toruniu. Odpisali, że w sumie sami nie wiedzą, czemu nie ma, ale dobrze, gdyby powstała. I tak się zaczęło. Szczęśliwie, bo wydawca z miejsca chciał książkę. Ale i nie było w tym jednocześnie farta: nikt do nich w tej sprawie nigdy nie napisał. To znaczy w sprawie Tyrmanda, a wydawali wszystkie jego książki. Pisząc o Tyrmandzie, miałem wyjątkowe szczęście, bo dostałem darmowy tutorial, jak wygląda życie pisarza. Jak czytasz przez rok o wszystkich bolączkach pisarskich, o przebiegu procesów wydawniczych, ale i procesów twórczych, to nabierasz pokory i szacunku, ale też i pewnego spokoju, że tak, że będzie trudno, bo każdy ma trudno. Dlatego potem zrealizowałem swoje odwieczne marzenie o napisaniu powieści – tak powstała Powtórka. Co było potem, opowie Google (śmiech).

A od drugiej strony: jakie były twoje pierwsze fascynacje literackie?

Pierwsze opowieści, w których przepadłem, to książki Niziurskiego oraz komiksy o Tytusie czy Diplodoku. Potem były podbiegunowe opowieści Centkiewiczów o Amundsenie oraz dykteryjki szachowe Litmanowicza. W dzieciństwie opowieści z książek mieszały się z komiksami, bajkami, filmami na VHS. Wszystko zmieniło się, kiedy w licealnej bibliotece znalazłem ulotkę „arcydzieła literatury”. Zacząłem czytać książki z tej listy. Rok 1984, Proces, Czarodziejska góra, Zbrodnia i kara, Sto lat samotności. Te tytuły zmieniły mnie na zawsze. Samotny Winston Smith, świat Józefa K., tracący rachubę czasu Hans Castorp, Porfiry depczący po piętach Raskolnikowowi i piękna Remedios. Ci bohaterowie i bohaterki żyją ze mną do dziś. 

Czy jakaś książka sprawiła, że pomyślałeś, żeby zająć się pisaniem?

Ta myśl odkładała się latami, właśnie od książek czytanych w młodości. Moje pisanie zaczęło się od pisania opowiadań zamiast wypracowań. Bohaterowie książek spotykali się w nich i roztrząsali świat. Winston Smith, Hans Castorp, Józef K. Tak zresztą dostałem się na studia polonistyczne, pisząc opowiadanie o nich. 

A są takie książki, które Ciebie zmieniły, jakoś głęboko wpłynęły na Twoją osobowość itp.?

Chodzi o książki, które przeczytałem? Rok 1984 Orwella, całościowo. Ale do głowy przychodzi mi teraz pewne opowiadanie, po lekturze którego długo płakałem i do dziś nie wiem dlaczego. To był Irys Hessego. 

Tak, tak, o przeczytane. Co Cię tak poruszyło w Orwellu? Bo w Hessem to się nie dowiemy.

Pełna prawda o istnieniu ludzkim. Łamało mnie w kościach, gdy siedziałem obok Winstona. Ta niesprawiedliwość, walka o godność, o wydłubywanie z oka czegoś, co chciałby zapamiętać. Jest taka scena, kiedy Winston jest przesłuchiwany. Komisarz przyciska mu głowę butem do ziemi i mówi, że Smith jest nikim i nikt nie będzie pamiętał ani o nim, ani o innych, którzy sprzeciwili się Wielkiemu Bratu. Winston mówi mu, że zawsze coś przetrwa: duch ludzki. Ile razy to czytam, ściska mnie w sercu. Czytałem to, jako szesnastolatek i czytam to dziś. Wielki Brat ciągle patrzy przez teleekrany, algorytmy Facebooka zastępują policję myśli. I wszyscy naprawdę kochają Wielkiego Brata...

A wracając na chwilę do Tyrmanda: widzisz w literaturze światowej jakiś jego odpowiednik?

Sądzę, że każda epoka i miejsce mają swoich Tyrmandów. Spójrzmy na nasze podwórko, jeśli pozwolisz. Ile lat, ile mitów i poszukiwań, by tego Tyrmanda przypomnieć, tymczasem pytanie brzmi: ilu podobnych mu twórców spalono na stosie zapomnienia? Był wspaniały Seweryn Goszczyński ze swoją grozą. Oprócz Dziadów i Kordiana – zapomniany nieco Irydion Krasińskiego. Niestrudzony Kraszewski i... jego afera szpiegowska w Lipsku, trzęsienia ziemi, jego śmierć... Na początku XX wieku – „polski Poe”, czyli Stefan Grabiński, a potem cała plejada twórców z początku epoki. Andrzej Bobkowski, o którym nikt nie mówił w szkole. Przekieruję więc to pytanie do Czytelniczek i Czytelników. Jakie nazwisko z pogranicza przykuwa waszą uwagę? Kto istnieje gdzieś na granicy różnych kolektywów i nie daje się wpasować w ramki? Może tam jest odpowiedź. O takich ludziach polski naukowiec Ludwik Fleck pisał, że mogą skrywać w sobie geniusz. Geniusz przenikania i przesiąkania między różnymi światami. Taki Karel Čapek ze swoimi robotami, Człowiek bez właściwości Musila, Chesterton. Ta cała pisarska próba, dająca odpór spiętrzającej się rzeczywistości. Kanon daje obraz geniuszu aktywności ludzkiej, ale i jemu wiele umyka. Lema znamy z wielkich powieści, a tymczasem jego Śledztwo i Katar są moim zdaniem wszystkim, co trzeba wiedzieć na temat literatury kryminalnej. Dwie niepozorne książki tego autora stawiam wyżej od wszystkich Cobenów i Mankelli. Lem – fantasta, który przeniknął ścianę.

Gdybyś miał okazję wypić kawę z jakimś nieżyjącym pisarze, to wybrałbyś Tyrmanda?

Gdybym mógł wybrać kogokolwiek, zaprosiłbym chyba do rozmowy kogoś z jeszcze bardziej niedostępnego świata. Na przykład Mary Shelley. Choć pewnie wybrałaby herbatę.

Dlaczego właśnie ją?

Bo musiało być niezwykłe być pisarką w czasach, gdy kobiety miały tak niewiele praw i możliwości. Gdy sam świat był tak nieprzystępny technicznie. W jaki sposób było możliwe pisanie tak kontrowersyjnych książek? Czy miała świadomość, że jej praca będzie kiedyś dla nas wehikułem czasu? Że będzie tą Mary Shelley od Frankensteina, pierwszej powieści science fiction? 

Co masz w czytelniczych planach?

Aktualnie Cudze słowa Wita Szostaka oraz Mężczyźni objaśniają mi świat Rebeki Solnit. A także wszelka radosna twórczość do poczytania w przestrzeni publicznej.

- rozmawiał Krzysztof Cieślik