Aktualności

fot. archiwum autora
10.11.2020

Nocny stolik #51. Krzysztof Bielecki: Chcę czytać, żeby się zachwycać

Prozaik Krzysztof Bielecki opowiada o powrotach, które bolą, klęskach, które w życiu są najciekawsze, rewolucyjności Gabriela Garcii Marqueza, czasach, w których czytał bez umiaru i żył bez umiaru, przejęciu poezją Wojaczka, a także o świętości literatury.

Masz nocny stolik?

O, tak. Ale to nieszczęście.

Nieszczęście? A to czemu? Co takiego na nim trzymasz?

Stoi na nim lampka, która nieudolnie rozprasza mrok i obecnie jest ważniejsza od leżących tam książek. Kiedyś chętniej czytałem przed snem. Teraz mam poczucie, że po cokolwiek bym tam sięgnął, czy po Houellebecqa, Prousta, Barnesa, czy Bahdaja, to mnie to pogrąży. Lektury napawają mnie zastanawiającym smutkiem.

Bahdaj też?

Powroty bolą. Jak się po latach sięga na przykład po Telemacha w dżinsach, to sobie  uświadamiasz potworność banału, że jesteś starszy niż kiedyś i możesz nieostrożnie dostrzec w czytanej „przed wiekami” literaturze różne niedoskonałości. A ja chcę czytać, żeby się zachwycać; zachwycać bezrefleksyjnie ‒ o, jak ładnie napisane, jak mądrze, jaki niezwykły nastrój.

A Bahdaja zawsze lubiłem, więcej: byłem do niego przywiązany jak pies. Pisał o takich ludziach, o jakich ja lubię pisać ‒ rozmarzonych i przegranych. Bo najciekawsza w życiu człowieka jest klęska.

Czytałeś ostatnio coś, co było dla Ciebie szczególnym olśnieniem, zachwytem albo rozczarowaniem?

Nie pamiętam, żeby mnie coś od początku do końca zachwyciło albo rozczarowało. Czytając cokolwiek, staram się widzieć wysiłek piszącego. A za tym czai się umiar w ocenie. Próbuję docenić, że ktoś chciał napisać coś więcej, lepiej i głębiej, mimo że temu nie podołał.

Szukasz wzorów?

To może brzmi, jakbym czegoś szukał, ale tak nie jest. Myślę, że skoro już ktoś w jakiś sposób coś napisał, to ja powinienem pisać inaczej. Języki innych nie powinny być moje. I tak jest: mój język szuka wyspy.

Ale w Twojej twórczości odniesienia do innych pisarzy czy dzieł zdarzają się dosyć często, choćby w opowiadaniu Gdyby Fiedia Dostojewski był idiotą. Podpierasz się więc literaturą w sposób bardziej lub mniej oczywisty.

Tak, zdarza się. Ale to tylko punkt wyjścia. I swoisty imperatyw. To pewnego rodzaju dyskursywność budowania jakiegoś obrazu czy myśli: ktoś kiedyś coś napisał, na przykład Milton, a jak ty, Bielecki, patrzysz na to na początku XXI wieku? To mnie kiedyś pociągało. Teraz rzadko sięgam po tę metodę.

Czy wśród przeczytanych książek masz takie, które miały na Ciebie znaczący wpływ – ugruntowały Twoje poglądy albo zmieniły sposób myślenia?

No, nie będę oryginalny – duże wrażenie zrobiła na mnie książka Sto lat samotności Gabriela Garcii Marqueza. Sto lat samotności to była rewolucja: nagle inaczej zbudowany świat! Ta książka pojawiła się w Polsce po innych odkryciach Ameryki, oczywiście Ameryki iberyjskiej. Było się już po Borgesie, Cortazarze, Carpentierze, Sabato i nieoczekiwanie wzięło się do ręki coś, co zepchnęło w cień wcześniejsze olśnienia. To było mocne uderzenie, o tym się dużo mówiło. Lektura Stu lat samotności była przeżyciem, można powiedzieć, że przeżyciem generacyjnym. Gdybym spotkał dziś swoich kolegów i koleżanki, z którymi ścigałem się, kto przeczyta więcej książek iberoamerykańskich czy bałkańskich, to zgodnie byśmy przyznali, że jesteśmy dziećmi Stu lat samotności. Była jeszcze jedna znacząca w tamtych czasach książka – Bakunowy faktor Johna Bartha. O niej też się mówiło. Lubiłem też dalekie wycieczki: Henry’ego Fieldinga i Tobiasa Smoletta, czyli angielską literaturę XVIII wieku, jeszcze przeddickensowską, oraz hiszpańską literaturę pikarejską. Tak czy siak czytałem wtedy bez umiaru i chyba żyłem bez umiaru.

Poezja ma w tym swoje miejsce?

Pewnie, że tak! Poezja to odrębny świat. Jest piękna z definicji. Jak sztuki piękne są piękne z definicji. Poezję mogłoby się zapisywać w ogóle w innym języku, żeby ludzie wiedzieli, że to jest po prostu inne i nie ważyli się czytać tego tak, jak się czyta prozę. Poezji się nie czyta! W moim życiu przewinęło się wielu przeróżnych poetów. Weźmy choćby tych z Bałkanów, takich jak Marko Ristić, Miodrag Pavlović, Tomaž Salamun, Dusan Matić. To była kiedyś dość modna poezja, jeśli w ogóle poezja może być modą.

A poeci polscy?

Jasne, oni są na wskroś nasi. Tworzą światy w naszym języku. Własnym ‒ każdy poeta ma inny ‒ i naszym – polskim. Wiesz, poeta przekłada siebie na język polski.

Ktoś tu góruje?

Z jednej strony góruje sytuacja. Przełomem dla mnie i dla mojego pokolenia był Nobel dla Czesława Miłosza. Jego twórczość towarzyszy mi od lat. Najpierw ją poznawałem, dojrzewałem do niej, później łączyłem tę poezję z jego eseistyką, przekładami i próbami prozatorskimi. Ale oczywiście sięgam po wielu innych, choćby po Grochowiaka, Białoszewskiego, Stachurę, a ze starszych po Leśmiana. Ale to Wojaczkiem się przejmuję. Przejęcie jest dla mnie w doznawaniu poezji kategorią nadrzędną.

Więc jednak Wojaczek?

Tak, Wojaczek zawładnął moją młodością, a ja swą młodość darzę coraz większą estymą. Wojaczek z hukiem otworzył drzwi i potłukł szyby w oknach – jego poezja wywarła na nas, wchodzących w dorosłość w brudnym czasie, olbrzymie wrażenie. No i do tego przedwczesna śmierć… Był legendą. Chcę, żeby był legendą.

Jest coś w najnowszej polskiej prozie, poezji czy eseju, co chciałbyś zmienić? Coś, co Ci szczególnie przeszkadza?

Oj… najważniejsze, co mi przeszkadza, to stosunek do literatury. Pozwolę sobie na patos, który uwielbiam: uważam, że literatura, muzyka i sztuki piękne to pewnego rodzaju świętości, a świętości doskonale się czują w świątyniach. Nie martwię się o trudniejszą muzykę, ona ma swoje świątynie i swoje święta: Warszawską Jesień, Chopina i jego Europę, Jazz na Starówce. Poza tym umieją wrócić szanowane niegdyś nazwiska: Grażyny Bacewicz czy Tomasza Sikorskiego.

Książka nie umie wrócić. Stała się przedmiotem jednorazowego użytku. Jak plastikowy widelec. Oddaje się ją za darmo, wyrzuca. Literatura, mówiąc przenośnie, patrzy na to przerażona. Jest obok, podkreślam, obok książki. A ujmując rzecz przewrotnie, już lepiej by było, stanowczo lepiej, gdyby książki się paliło, te zakazane, a autorzy płonęliby na stosach. Tymczasem nikt nie ginie. Książki giną nieheroicznie. A literaturze potrzebne jest bohaterstwo, wpływ, szał. Poza tym literaturę zżera jawna niesprawiedliwość. Często znani są ci pisarze, którzy nie powinni być znani. A wielu nieznanych powinno być znanych. Ale to już zmora chybionego świata, szaleństwo marketingu, którego naturą jest kłamstwo, i zmierzch krytyki. Myślę o fatalnym upadku jej znaczenia, nie o braku Kazimierzów Wyk, Arturów Sandauerów, Henryków Berez, bo teraz też są wybitni krytycy. I przychodzą kolejni. Mają za nic straceńczość swej misji. Bo świat nie szuka finezji. Rezygnuje z ambicji. Jest coraz prostszy. Idzie w mrok na skróty. Wystarczy jedno słowo blogera w internecie i najznakomitsza książka ginie zarżnięta jak prosię. Patetycznie?

Patetycznie.

– rozmawiała Katarzyna Wójcik