Aktualności
Nocny Stolik #46. Maciej Świerkocki: Wykorzystuję każdą szczelinę, by uzupełniać braki lekturowe
Tłumacz i pisarz Maciej Świerkocki opowiada o pracy nad przekładem „Ulissesa” Jamesa Joyce’a i książką poświęconą tej powieści, mizantropii tłumacza, rzadkich lekturach dla przyjemności i lekturach formacyjnych, decydującym spotkaniu z „Literaturą na Świecie”, a także zdradza, kto według niego jest pisarzem wszech czasów.
Co oznacza pandemia dla tłumacza? Na samym początku lockdownu, na facebookowej stronie Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury znalazłem następującą odezwę: „Tłumaczu/tłumaczko! Nie wychodź z domu, nie spotykaj się z ludźmi, klep swoje w czterech ścianach. Słowem: rób to, co zawsze!”. Czy zatem izolacja i dystans społeczny były dla pana błogosławieństwem?
W znaczeniu psychicznym czy psychologicznym pandemia dokucza tłumaczom tak samo, jak wszystkim tym zjadaczom chleba, którzy mają z nią do czynienia, czyli niezależnie od wykonywanego zawodu. Oczywiście do tego dochodzą niedogodności już dla naszego zajęcia specyficzne, na przykład mniej zamówień od wydawców albo innych podmiotów, które korzystają z naszych usług, czyli mniejsze zarobki, które i tak są przecież niskie lub bardzo niskie. Mnie na szczęście w tym roku te kłopoty właściwie nie dotknęły, głównie dlatego, że zwykle planuję pracę z dużym wyprzedzeniem i miałem już wcześniej podpisanych kilka umów, nie muszę więc na razie martwić się o to, czy będę miał co włożyć do garnka, wiem jednak, że wiele koleżanek i kolegów spotkało się z problemami natury finansowej. Co gorsza, wydaje mi się, że skutki nie tyle pandemii, ile lockdownu, będą długofalowe i niestety pozostaną z nami jeszcze przez jakiś czas, na razie trudno powiedzieć, jak długi, nie każdy z nich więc jest już widoczny. Prawie wszystkie oficyny musiały zmienić swoje plany wydawnicze, odłożyć publikację niektórych tytułów na później, z niektórych zrezygnować, a także wstrzymać albo mocno ograniczyć zakupy tytułów nowych, co, rzecz jasna, oznacza mniej roboty dla tłumaczy. Poza tym wielu z nas pracuje i zarabia również w ten sposób, że jeździ po kraju, a czasem i zagranicy, i dostaje na to i za to stypendia, honoraria za wieczory autorskie, za prowadzenie warsztatów translatorskich, za udział w różnych festiwalach literackich, i tak dalej. W tym roku oczywiście tego nie było i tymczasem nie wiadomo, kiedy będzie, chociaż powoli coś się zaczyna odradzać, ale do tak zwanej normalności jeszcze daleko, a kontaktu z żywym odbiorcą twarzą w twarz nie zastąpi jednak najdoskonalsza nawet elektronika.
Z drugiej strony pisanie w ogóle, w tym oczywiście i przekład, to praca samotnicza, wykonywana w czterech ścianach, z dala od zgiełku, lubiąca mizantropów, więc izolacja i dystans społeczny dla większości z nas to codzienność. W tym aspekcie właściwie zatem nic się dla mnie nie zmieniło poza tym, że nie mogłem wyjechać do żadnego „domu pracy twórczej” i pisać tam efektywniej niż w miejscu zamieszkania, gdzie zawsze skrzeczy rzeczywistość, czyli jest do załatwienia mnóstwo spraw życiowych, praktycznych, pospolitych, odciągających tłumacza od literatury. Doskwierało mi więc poczucie niepewności i zamknięcia; radziłem sobie z nim tak, że niemal przez dwa miesiące codziennie wsiadałem w samochód i na godzinę lub dwie wyjeżdżałem za miasto, ciesząc się iluzyjnym poczuciem wolności. Ujmując jednak tę sprawę możliwie najogólniej, w czasie takich stanów wyjątkowych pracuje się na pewno trudniej niż łatwiej.
Nie jest tajemnicą, że pracuje pan od kilku lat nad nowym tłumaczeniem „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Pierwsze pięć rozdziałów zostało już zaprezentowane na łamach „Literatury na Świecie”, pojawiła się także pierwsza polemika dotycząca przekładu, z Piotrem Pazińskim. Na jakim etapie jest praca nad „Ulissesem”? Czy dzień Leopolda Blooma dobiega już kresu, a nad Dublinem zachodzi słońce?
Nad „Ulissesem” pracuję już blisko siedem lat, zatem moja katorga z wolna dobiega końca, chociaż zwłaszcza ta powieść to po prostu studnia bez dna i, mówiąc bez większej przesady, można by jej poświęcić całe życie. Oprócz wspomnianych przez pana pięciu rozdziałów w „Literaturze na Świecie” dwa kolejne, dwunasty i trzynasty, publikuje właśnie w odcinkach „Odra”– która zaczęła druk w styczniowym numerze z 2020 roku, skończy go zaś w grudniowym – pamiętajmy jednak, że są to jeszcze wszystko wersje robocze. Krótsze fragmenty czytali już także kilkakrotnie pierwszorzędni aktorzy, na przykład we Wrocławiu, w Teatrze Śląskim w Katowicach czy dwukrotnie w Teatrze Polskim w Warszawie. W tym roku z okazji Bloomsday fragment „Cyklopa” znakomicie zaprezentował – niestety, tylko online – dyrektor Andrzej Seweryn. Książka jest już także po pierwszej redakcji, w kwietniu 2021 powinna więc trafić do drugiej, następnie do korekty, później znowu do mnie i wreszcie do drukarni – wydawnictwo Officyna zamierza wydać nowego „Ulissesa” w październiku 2021.
Z Piotrem Pazińskim jestem może w niezbyt częstym, ale stałym i bardzo dobrym kontakcie; Piotr już dość dawno obiecał nawet napisać posłowie do mojego przekładu, można więc powiedzieć, że współpracujemy. Ja sam równocześnie pracuję także nad własną autorską książką o „Ulissesie”. Głównie o jego przekładzie, chociaż w gruncie rzeczy będzie to coś w rodzaju małego przewodnika po tej powieści, przygotowywanego z myślą o współczesnym czytelniku. „Łódź Ulissesa”, bo tak ma się nazywać moja książeczka, skierowana jest do amatorów Joyce’a, niezajmujących się nim zawodowo, czyli do niespecjalistów; raczej do studentów niż badaczy akademickich, raczej do osób, które znały dotąd tę powieść tylko ze słyszenia lub przeczytały ją jedynie we fragmentach albo wyłącznie raz (i więcej do niej nie wracały) niż do fanatyków, śpiących z nią pod poduszką i znających na pamięć całe fragmenty, chociaż takich czytelników chyba nie mamy zbyt wielu. To właśnie między innymi „Łódź Ulissesa” pochłaniała mnie i nadal pochłania w pandemii, bo pracuję nad tym tytułem już okrągły rok, a jeszcze co najmniej kilka miesięcy przede mną – tym bardziej, że rzecz się rozrasta i będzie chyba ostatecznie niewiele krótsza od „Ulissesa”, powinna się zaś ukazać mniej więcej razem z nim. Nie mieliśmy dotąd takiej książki po polsku, mam więc nadzieję, że na coś się przyda i że ułatwi czytelnikowi poruszanie się po wielkim „labiryncie świata”, jak to określił kiedyś Egon Naganowski. Jej lektura nie zastąpi jednak lektury powieści, chociaż znajdziemy w „Łodzi…” nawet streszczenia poszczególnych rozdziałów, dlatego wyraźnie uprzedzam, że jest to książka dla tych, którzy przeczytają najpierw samego „Ulissesa” – czy w starym tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego, czy w nowym, to jest już mniej istotne.
Pamięta pan swoją pierwszą lekturę „Ulissesa”? Zapewne był to legendarny przekład Macieja Słomczyńskiego, PIW-owskie wydanie w błękitnej obwolucie, po które – jak głoszą legendy – ludzie nie tylko ustawiali się w kolejkach, ale potem także pokazywali się z nim na mieście, szpanując niczym modnym gadżetem.
Oczywiście, że pamiętam, i nawet piszę o tym trochę w „Łodzi Ulissesa”. I tak, było to najpierw to wydanie PIW-u, o którym pan wspomina, pożyczone od przyjaciela. To nawet trochę zabawne, choć i po trosze smutne, bo czas też zrobił się wtedy poniekąd pandemiczny – otóż czytałem to tłumaczenie jako student drugiego roku filologii angielskiej, w grudniu 1981 roku, dwa tygodnie po wprowadzeniu stanu wojennego, czyli w czasie niespodziewanie długiego wojskowo-policyjnego „lockdownu” i bardzo długich ferii, które zafundował nam generał Jaruzelski. Później czytałem ten przekład jeszcze co najmniej dwukrotnie, a także dwa razy przeczytałem „Ulissesa” w oryginale. Rzecz jasna teraz, w trakcie pracy nad nowym tłumaczeniem, musiałem to zrobić jeszcze kilka razy po polsku i angielsku, więc w sumie zbliżam się już pewnie do dziesięciu lektur. Nawiasem mówiąc, zarówno dzieło Joyce’a, jak i przekład Słomczyńskiego cenię dziś znacznie wyżej niż bez mała czterdzieści lat temu.
Pomysł, żeby przełożyć tę książkę „po swojemu” przyszedł już wtedy, czy później?
O przełożeniu „Ulissesa” na nowo zacząłem myśleć dopiero wiele lat po tamtej pierwszej lekturze, i to początkowo bez większego entuzjazmu – być może dlatego, że z wielu powodów bałem się tego przekładu. O potrzebie nowego tłumaczenia mówiło się już od dawna, a w okolicach 2010 roku, kiedy twórczość Joyce’a miała lada moment trafić do domeny publicznej – co oznaczało, że nie trzeba będzie więcej słono płacić za prawa autorskie do niej – wielu wydawców zaczęło się rozglądać za nowym przekładem. Szczerze mówiąc, byłem nieco zaskoczony, że nikt nie miał nowego spolszczenia w szufladzie i nie zaproponował jego wydania od razu, kiedy minęła siedemdziesiąta rocznica śmierci pisarza, ale skoro okazało się, że nikt nad nowym tłumaczeniem nie pracuje, powoli dawałem się przekonać do myśli o nowym polskim „Ulissesie”, także samemu sobie, bo proces decyzyjny trwał w moim przypadku mniej więcej dwa, trzy lata. Wiem też oczywiście, że różni wydawcy zwracali się z propozycją nowego przekładu także do innych tłumaczy, nikt z nich jednak na to się nie zdecydował; mogę się jedynie domyślać, dlaczego. Być może podjąłby się go Zbigniew Batko, który chyba jako jedyny siedział już wtedy od pewnego czasu nad nowym „Ulissesem” i nawet opublikował kilka pierwszych rozdziałów, ale niestety, Zbyszek przedwcześnie zmarł. Przyjaźniliśmy się i dobrze znaliśmy, i właściwie dopiero kiedy go zabrakło, uznałem, że może powinienem jednak spróbować „zrobić Joyce’a” niejako w zastępstwie za niego, starszego ode mnie tłumacza i łodzianina. Sądziłem, że zachowam w ten sposób pewną ciągłość i oddam hołd Zbyszkowi, znakomitemu pisarzowi i tłumaczowi, ale i po prostu świetnemu facetowi, niezwykłej osobowości. To przeważyło szalę, choć oczywiście nie było argumentem najważniejszym. Najważniejsze było bowiem to, że będę mógł się zmierzyć z jednym z największych wyzwań translatorskich, jakie można sobie wyobrazić, w każdym razie w zakresie literatury anglojęzycznej, i że wiedziałem już wtedy, że mój przekład będzie się znacznie różnił od tłumaczenia mojego wybitnego poprzednika.
Takie przedsięwzięcie jak przekład „Ulissesa” musi w istotny sposób zagarniać życiową przestrzeń. W jednym z wywiadów mówi pan, że do tłumaczenia Joyce’a oddelegował jeden dzień w tygodniu – środę. Jak organizuje pan sobie czas, żeby poza aktualnie przekładanymi książkami znaleźć jeszcze miejsce na czytanie?
Wymaga to oczywiście swoistej akrobatyki. Dla czystej przyjemności już od dawna czytam bardzo rzadko, głównie na urlopach, bo większość moich lektur jest w jakiś sposób związana z życiem zawodowym, czyli z tłumaczeniem i pisaniem. A takie książki czy teksty, które muszę poznać, żeby efektywnie pracować, biorę na warsztat w każdej chwili wolnej od pisania. Nie ma tych chwil wiele, bo mój przeciętny dzień pracy trwa około dwunastu godzin, czasem dłużej, wykorzystuję jednak każdą szczelinę, żeby uzupełnić braki lekturowe. Kiedy człowiekowi z wiekiem przybywa doświadczenia, organizuje sobie na to czas czysto intuicyjnie. Tej umiejętności nabywa się naturalnie w miarę upływu lat.
Jakie były pana lektury formacyjne? Czy są jakieś książki, które miały wpływ na Pańskie życiowe wybory (np. wybór zawodu tłumacza, studiów anglistycznych)?
Lektur formacyjnych miałem bardzo dużo. We wczesnym dzieciństwie była to cała właściwie klasyka literatury dziecięco-młodzieżowej i nie tylko, bo nauczyłem się czytać sam, mając pięć lat, i pochłaniałem książki jak szalony. Czytałem, co tylko wpadło mi w ręce, na przykład Sienkiewicza ściągnąłem sobie z półki jakoś pomiędzy dziewiątym i dziesiątym rokiem życia. Potem, w późniejszej młodości i życiu już dorosłym, największe wrażenie wywierali na mnie Beckett, Lem, Dostojewski, Gogol, Chandler, Witkacy, Kafka, Gombrowicz, Rabelais czy Shakespeare, którego do dziś uważam za największego pisarza wszech czasów, talent absolutnie niezrównany, nieziemski, jak gdyby naprawdę przybył z innej planety, chociaż ludzką duszę znał lepiej niż własną kieszeń. Ale to tylko bardzo krótki wybór, bo pisarzy, którzy jakoś przyczynili się do tego, że zająłem się literaturą, mógłbym wymieniać do rana. I tak na przykład inną niezwykle ważną postacią był dla mnie Elias Canetti, zwłaszcza jako autor „Auto da fé”, ale i jako eseista, podobnie jak Miłosz. Nomen omen, Canetti zmarł i został pochowany w Zurychu, tak jak Joyce, o czym wiedziałem, nie wiedziałem jednak – dopóki przed dwoma laty nie odwiedziłem grobu Joyce’a – że obaj leżą na tym samym cmentarzu, obok siebie. Muszę tu także dodać, że ja za rodzaj literatury uważam też filozofię i że niezwykle ważni dla moich wyborów życiowych i zawodowych byli również liczni filozofowie, szczególnie presokratycy z Heraklitem na czele, a następnie Platon, Arystoteles, święty Augustyn, Kartezjusz, Hume, Kant, Nietzsche, Kierkegaard, Freud, Jung, Wittgenstein (zwłaszcza z drugiego okresu twórczości), Popper, Gadamer, Derrida czy Rorty. Ta lista również byłaby bardzo długa, są to więc tylko przykłady, wśród których powinienem wymienić także Maksa Stirnera i markiza de Sade, myślicieli, eufemistycznie mówiąc, bardzo niegrzecznych, mniej powszechnie znanych i traktowanych raczej jak marginalia, kurioza. W każdym razie kiedy zaczynałem studiować filozofię, wiedziałem już, że będę się zajmował literaturą zarówno teoretycznie (jako wykładowca akademicki), jak i praktycznie (jako tłumacz i pisarz), i nieco naiwnie, chociaż w najlepszej wierze, sądziłem, że filozofia pomoże mi lepiej rozumieć literaturę.
Gdybym miał natomiast wskazać lekturę, która już bezpośrednio wpłynęła na wybór mojego głównego zajęcia, czyli zawodu tłumacza, to było to niewątpliwie spotkanie z „Literaturą na Świecie”, którą czytywałem regularnie mniej więcej od 1974 roku. Świetni tłumacze tłumaczyli tam naprawdę dobrych, oryginalnych pisarzy, na wysokim poziomie stał też w „LnŚ” (i nadal stoi) dział krytyczny i eseistyczny, i im dłużej czytałem to pismo, tym bardziej chciało mi się w przyszłości do niego dołączyć, zwłaszcza w roli okazjonalnego współpracownika, autora, bo pracę w redakcji już znałem i mniej mnie pociągała. Dopiero kiedy w końcu mi się to udało, chyba pod koniec lat osiemdziesiątych, uznałem, że zostałem pasowany na tłumacza, że mogę próbować robić to zawodowo, czyli może nawet jakoś się z tego utrzymać.
A jakie są Pana ostatnie lektury? Co leży na pańskim nocnym stoliku?
Przeczytałem ostatnio „Ludową historię Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna, a także pierwszy raz w całości „Państwo” Platona, które, wstyd przyznać, znałem dotąd tylko w tak zwanych obszernych fragmentach. Musiałem przypomnieć sobie również „Nostroma” Conrada, przygotowuję bowiem jego nowy przekład, a także „Murphy’ego” Becketta, ponieważ pracuję także nad jego pierwszym spolszczeniem. Na moim stoliku nocnym leży natomiast w tej chwili „Po piśmie” Jacka Dukaja – do końca tej książki zostało mi już dosłownie dwadzieścia stron – ale że czytam zwykle kilka pozycji jednocześnie, znajdzie Pan tam też „Człowieka zbuntowanego” Camusa, do którego zawsze chętnie wracam, oraz „Sztukę i percepcję wzrokową” Arnheima.
Skąd czerpie pan informacje o nowych książkach? Jak np. dowiaduje się pan o autorach, których warto byłoby przyswoić polszczyźnie?
Zachowuję się w tej materii zapewne tak, jak każdy, kto pędzi życie wśród książek – przepatruję fachową prasę literacką i kulturalną, przeglądam internet, słucham podpowiedzi koleżanek i kolegów, czytam książki, w których czasem jest mowa o innych książkach, no i odwiedzam księgarnie i antykwariaty, co lubię robić zwłaszcza za granicą. Dostarczycielami nowych autorów dla tłumacza bywają także wydawcy, którzy nierzadko proponują mi dzieła debiutantów, a ja dość chętnie przyjmuję takie tytuły, bo często trafiają się wśród nich udane książki i wybitne talenty, jak choćby Eleanor Catton. Wspominam tu o niej jednak również dlatego, że pierwszy raz zetknąłem się z tym nazwiskiem jako recenzent wewnętrzny jednego z naszych wydawnictw, na długo zanim dostała nagrodę Bookera i na długo, zanim usiadłem do przekładu „Wszystkiego, co lśni”. Recenzja wewnętrzna to także dobra droga do poznania nowych twarzy pisarskich czy nowych utworów, podobnie jak zasiadanie w różnych gremiach konkursowych czy festiwalowych.
W pańskim tłumaczeniowym portfolio znajdują się nie tylko dzieła o takim stopniu nadorganizacji językowej jak „Ulisses”, nie tylko gęste i pełne intertekstualnych gier utwory amerykańskiego postmodernizmu (jak choćby „Opowiadać dalej” Johna Bartha), lecz także literatura popularna, np. książki Joan Austen-Leigh. Czy sam jest pan czytelnikiem takiej literatury? Odpoczywa pan w ten sposób od stawiającej opór (w lekturze i w pracy tłumaczeniowej) literatury pięknej?
O, tak, jak najbardziej, chociaż czy to jest na pewno odpoczynek? Lubię i cenię dobrą literaturę popularną i nigdy nie deprecjonowałem książki tylko dlatego, że nosiła etykietkę jakiegoś rzekomo podrzędnego gatunku, jak kryminał albo fantastyka. Nie bez kozery zresztą wśród swoich „autorów formacyjnych” wymieniłem już wyżej Raymonda Chandlera, a dodałbym tu także Patricię Highsmith, Dashiella Hammetta, Agathę Christie, Arthura Conan Doyle’a czy Georgesa Simenona; z kolei wśród fantastów wspomniałbym chociażby Philipa K. Dicka, Briana Aldissa, braci Strugackich, J.G. Ballarda czy H.P. Lovecrafta, który doczekał się u nas wreszcie bardzo dobrych przekładów Maćka Płazy. Nie powiedziałbym jednak, że przy wszystkich książkach tych pisarzy można sobie beztrosko wypoczywać, bo przynajmniej niektóre z nich, jeśli nie większość, budzą raczej niepokój niż spokój i wcale nie są takie łatwe w odbiorze, jak można z pozoru sądzić. Nie jest to może proza językowej ekwilibrystyki w tym sensie, w jakim są nią dzieła Johna Bartha, ale sięga czasem najgłębszych i najmroczniejszych zakamarków ludzkiego umysłu i serca, w którym niczym na dnie Talesowej studni widzimy samych siebie, jeżeli tylko mamy odwagę otworzyć oczy w tej pustce i przyznać, że po pierwsze, „wiemy o sobie tyle, na ile nas sprawdzono”, jak napisała kiedyś nasza pierwsza noblistka, a po drugie, że nie ma na świecie bardziej żałosnego stworzenia niż człowiek. Czytanie takich rzeczy to zatem z potocznego, rozrywkowego punktu widzenia średnia przyjemność – czasami jednak, zapewne znacznie częściej, niż byśmy tego chcieli, prawdziwa sztuka dostarcza nam przyjemności graniczącej z bólem.
Jeżeli chodzi natomiast o Joan Austen-Leigh, autentyczną potomkinię Jane Austen, to tłumaczyłem ją kiedyś wyłącznie dla chleba, ale bez najmniejszego obrzydzenia, były to bowiem sprawnie napisane i całkiem inteligentne kontynuacje/pastisze dzieł autorki „Dumy i uprzedzenia”. Sam raczej bym nie sięgnął po te książki, ale nie dlatego, że są takie słabe, tylko dlatego, że jako czytelnika tego rodzaju sequele na ogół mnie po prostu nie interesują. Prawdę mówiąc, nie przepadałem też nigdy za Jane Austen, chociaż doceniam jej styl, wkład w historię literatury angielskiej i cięty dowcip.
Ostatnie lata przyniosły sporo nowych, odświeżonych przekładów dzieł z literackiego kanonu. Wydawnictwo Officyna, w którym ma się w przyszłym roku ukazać pański „Ulisses”, wydaje nowe tłumaczenia wszystkich tomów „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta. Nowe przekłady klasyki – np. powieści Gustawa Flauberta – regularnie ogłasza Wydawnictwo Sic. Jak pan sądzi, jakie książki wymagałyby jeszcze takiego odświeżenia? Czy któreś z nich ma pan zamiar jeszcze przełożyć?
Mówiłem już o „Nostromie”, mojej chyba ulubionej powieści Conrada (żartobliwie mówiąc, po „Tajnym agencie”), i na razie żadnych innych takich odświeżonych tłumaczeń nie mam w planach („Nostroma” skończę nie wcześniej niż za dwa, trzy lata). Natomiast co do wymagań, to nie zawsze jest tak, że dana książka wymaga odświeżenia, bo kiedyś została wadliwie przełożona – czasami chodzi po prostu o jakiś nowy pomysł translatorski, nowy motyw interpretacyjny, nowy język, żeby już nie wspomnieć o nowym zamówieniu. Literatura zawsze się karmiła przekładami, a że tłumaczyć można w nieskończoność, nigdy się nie wyczerpie, w każdym razie dopóki będzie istnieć, i w tym napędzaniu jej koła zamachowego dostrzegam także sens publikowania nowych przekładów. Oczywiście tłumacz albo wydawca chce też czasem naprawić, co jego zdaniem nie najlepiej zrobili poprzednicy – takie motywacje podaje się chyba najczęściej – albo przybliżyć czytelnikowi utwór, który został wprawdzie przełożony dobrze merytorycznie i artystycznie, ale na przykład tak bardzo już się zestarzał językowo, że dzisiaj jest w zasadzie nieczytelny. Właściwie jednak każdy powód wydaje mi się dobry, żeby zaproponować nowe tłumaczenie, bo to jest zawsze kolejny głos w dyskusji nad literaturą, nad konkretnym tytułem i autorem, kolejny zastrzyk, który utrzymuje książkę przy życiu, restauruje ją, przypomina dzieła czasem niby znane każdemu średnio wykształconemu człowiekowi, ale może właśnie dlatego już jak gdyby zapomniane, skamieniałe w jednym, ciągle powielanym odczytaniu, martwe. Co więcej, te przekłady często współistnieją później obok siebie, bo jeden wcale nie unieważnia drugiego, chyba że trafi się taki, którego nikt nie chce czytać; wtedy oczywiście umiera, ale dopóki żyje, czyli dopóki ma swoich czytelników, jest pełnoprawnym udziałowcem literackiej giełdy. Dlatego warto chyba tłumaczyć na nowo absolutnie wszystko, pod warunkiem, że ma się do zaproponowania w przekładzie coś nowego, że próbuje się przynajmniej mówić swoim głosem – naśladującym głos autora, oczywiście tak, ale na własny strój.
Z naszej korespondencji przy okazji umawiania się na wywiad wiem, że lubi pan uciekać za miasto, w miejsca pozbawione dostępu do internetu. Jakie książki zabiera Pan na takie wypady?
Bardzo różnorodne, żeby się nie nudzić. Ale te wypady, o których pan teraz mówi, są zwykle kilkugodzinne, najwyżej jednodniowe, więc wtedy raczej nie czytam, tylko chodzę po lesie. A jeśli udaje mi się zniknąć gdzieś na dłużej niż kilka dni i odciąć od świata, to staram się zaopatrzyć w takie książki, które odpowiadają mojemu aktualnemu nastrojowi, pod warunkiem, że nie muszę czytać niczego do pracy. Często zabieram na takie wyjazdy dzienniki pisarzy albo innych artystów, a także ich korespondencję, listy, bo człowiek piszący niekiedy fascynuje mnie bardziej niż jego dzieło.
Jakie są zatem Pana plany lekturowe na to intensywne lato?
Na pewno lada tydzień muszę przeczytać „Labirynt i drzewo” Piotra Pazińskiego: będzie to moja ostatnia tak sążnista lektura uzupełniająca do „Łodzi Ulissesa”, którą powinienem już powoli kończyć. W kolejce czekają także komentarze do „Murphy’ego”, czyli „Demented Particulars: The Annotated Murphy” C.J. Ackerleya. Poza tym ostrzę sobie zęby na „The Ghost – A Cultural History”, bogato ilustrowaną monografię Susan Owens o duchach w kulturze Zachodu, a także na „Fields of Blood” Karen Armstrong, książkę poświęconą religii przemocy i przemocy religii. Przeczytam też wkrótce „Rok małpy” Patti Smith, bo przetłumaczył go wyborny tłumacz, a ja lubię tę autorkę i sam mam na koncie już dwie jej pozycje. Co będę czytał na urlopie, który spodziewam się wykorzystać we wrześniu, tego jeszcze nie wiem – książki na dłuższy wyjazd wybieram zazwyczaj dopiero w ostatniej chwili, zawsze jednak znajduje się tam coś z szeroko pojętej literatury tatrzańskiej, bo Tatry i Podhale są poniekąd moim drugim, a duchowo nawet pierwszym domem.
– rozmawiał Jakub Nowacki