Aktualności

fot. Krzysztof Dubiel
20.12.2019

Nocny stolik #34. Marek Krajewski: Nie zapowiadałem się na pisarza

Marek Krajewski, żywy klasyk polskiego kryminału retro, opowiada o miłości do Forsytha, pisaniu Prusem i rozbracie z beletrystyką. Zdradza też, jakie lektury towarzyszyły mu w ciemną noc stanu wojennego, ile książek rocznie czyta oraz w jaki sposób Zbigniew Herbert utwierdził go w tym, że powinien zająć się filologią klasyczną.

Czyta pan recenzje?

W kwestii recenzji zaszły w ostatnich latach zmiany, które mnie niepokoją. Może to zaniepokojenie starszego pana, który był przyzwyczajony do czegoś innego, ale jednak.

Na czym polega ta zmiana?

Otóż w młodości, kiedy przeczytałem w gazecie recenzję autora, którego szanowałem i z którego zdaniem się liczyłem, to szedłem do księgarni i kupowałem taką książkę. Po jakimś czasie zauważyłem, że tych recenzji jest coraz mniej albo w ogóle znikają. Od wydawców dowiedziałem się czegoś bardzo dziwnego – powiedziano mi, że dziś wartość recenzji polega na tym, iż czytelnik może odnotować, że książka się ukazała.

Nieważne jak mówią, ważne żeby nie przekręcali nazwiska i zamieścili okładkę.

I teraz pojawia się problem, bo dokąd czytelnik ma sięgać po opinie na temat książek?

Blogi?

Człowiek musi wejść w potężną blogosferę, która jest grząska, niejasna, niepewna. Nagle jesteśmy zdani na blogerów, o których w zasadzie nic nie wiemy. A po drugiej stronie są wyśrubowane, skomplikowane recenzje pisane przez krytyków literackich np. w „Nowych Książkach”. Czytelnik znalazł się między młotem a kowadłem.

A pan, jako zwolennik złotego środka, zapewne ubolewa nad tym stanem rzeczy.

Na dodatek książki beletrystyczne, a także literatura faktu często bywają nadmuchane przez opinie różnych osób do niebotycznych rozmiarów. Czując w sobie przekorę i nie chcąc iść owczym pędem, nie sięgam po te książki. Więc praktycznie nie czytam beletrystyki. Natomiast nigdy się nie rozczaruję, czytając książki filozoficzne. Kiedy sięgam po Leibniza albo Marka Aureliusza, to wiem, czego mogę się spodziewać.

Naprawdę nie sięga pan po beletrystykę? Nawet żeby porównać sobie, co piszą koledzy i koleżanki po piórze?

Od paru lat przestałem czytać beletrystykę i nie odczuwam z tego powodu dyskomfortu. Oczywiście jeśli ktoś, kogo znam i cenię – a jest kilka takich osób, które mają zainteresowania podobne do moich – prywatnie poleci mi książkę, to wtedy po nią sięgam. Na przykład kilku kolegów poleciło mi powieść „Pierwsza osoba” Richarda Flanagana.

Zdobywcy Man Booker Prize z 2014 roku.

Przeczytałem ją z wielką przyjemnością. Kiedyś było inaczej, czytałem namiętnie wszystko, w każdej chwili, co tylko wpadło mi w ręce. Ale lata lecą i szkoda mi czasu na czytanie czegoś, co nie zostawi we mnie żadnego śladu.

A czyta pan swoje stare książki?

Nigdy w życiu. Wpadłbym w depresję, gdybym czytał własne książki. Trzymam je na półkach, ale do nich nie zaglądam.

Dlaczego?

Bo jakbym tam zajrzał, to natychmiast chciałbym wszystko zmieniać. Jakie ja tam widzę mielizny, jakie błędy. Wszystko bym zmieniał, poczynając od szyku zdań.

To co pan czytał w ostatnim miesiącu? Kolejny raz Leibniza?

Tak się składa, że przeczytałem o nim książkę. Ośmiusetstronicową biografię „Leibniz. Biografia intelektualna” Marii Rosy Antognazzy, którą opublikowało świetne wydawnictwo Copernicus Center Press.

Byłem blisko.

Ale czytałem też beletrystykę. Wie pan, moim ulubionym autorem jest Frederick Forsyth, ale tak się jakoś złożyło, że nigdy nie przeczytałem jego powieści „Akta Odessy”. I proszę, trzy dni temu odnotowałem w notesie, że ją przeczytałem.

Zapisuje pan tylko, czy również liczy?

Liczę, średnio w roku czytam 35 książek. Tak jest mniej więcej od 10 lat. Kiedyś było więcej.

Polecano panu Flanagana i nie rozczarował się pan. A kogo pan polecał?

Chwilę, sięgnę tylko do telefonu i zaraz panu powiem, co to mogło być… (Marek Krajewski wyciąga smartfon i przegląda notatki). Same historyczne i filozoficzne… O, mam, przeczytałem i polecałem książkę Jacka Bartosiaka pt. „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju”. Bardzo interesująca książka o geopolityce. Rekomendowałem też znakomitą książkę historyczną Ronena Bergmana „Powstań i zabij pierwszy. Tajna historia skrytobójczych akcji izraelskich służb specjalnych”. Przeczytałem też i poleciłem „Obóz świętych” Jeana Raspaila, bardzo interesująca książka.

Czyta pan to wszystko w papierze czy na czytniku?

Mam taką kategorię książek, które czytam tylko w ebookach. To te, wobec których czuję, że nie chcę ich trzymać na półce. Mam w domu już trzy tysiące książek i zajmują sporo miejsca. W związku z tym, jeśli przeczuwam, że książka, która jest dostępna w ebooku, nie ujmie mnie za serce albo chcę ją przeczytać z powodów czysto praktycznych, to wtedy wybieram wersję na czytnik.

Co pan czytał na czytniku ostatnio?

Niedawno byłem w Hiszpanii i zainteresowała mnie historia wojny hiszpańskiej, o której wiedziałem żenująco mało. Znalazłem książkę Antony’ego Beevora, historyka zajmującego się głównie II wojną światową. Beevor napisał też jedną książkę o Hiszpanii. Więc już wiem, że chcę do niej zajrzeć, ale nie wiem do końca, czy muszę ją mieć na półce, również dlatego, że jest gruba. Dlatego kupię ją najpewniej w postaci elektronicznej. A tak poza tym to jestem gadżeciarzem, lubię elektronikę i nowinki techniczne.

Czy wybór kierunku studiów, filologii klasycznej, był spowodowany jakąś lekturą?

W latach 80., kiedy to byłem młodym wrażliwym człowiekiem, potem licealistą i studentem, czytało się książki Dostojewskiego, Gombrowicza, Witkacego. To byli autorzy, o których gorąco dyskutowano na prywatkach. Ale żaden z nich nie wskazał mi drogi. Czytałem ich książki trochę ze snobizmu, trochę żeby zaimponować dziewczynom. Nie miałem swojego literackiego wzorca, dopóki nie poznałem poezji Zbigniewa Herberta. On stał się moim mistrzem, pokazał mi drogowskaz moralny.

Który to był rok?

1984, rok przed maturą. Pamiętam dobrze tamten wstrząs, estetyczny i duchowy, którego doznałem, czytając poezję Herberta – pełną ironii, spokoju, krystaliczną i ciętą jak brzytwa. Nieprzesadzoną, bez olśniewających metafor, po prostu wspaniałą. W pewnym sensie pokazał mi drogę w wierszu „Dlaczego klasycy”.

Czyli jednak.

Po przeczytaniu tego wiersza utwierdziłem się, że będę studiował filologię klasyczną, ale już wcześniej miałem takie przekonanie.

Rzadko spotykane wśród nastolatków.

W liceum byłem dobry z dwóch przedmiotów – matematyki i łaciny. Z początku chciałem studiować matematykę, lecz zrozumiałem, że nie będę nigdy twórczym matematykiem, kimś więcej niż ten, który rozwiązuje udatnie równania trygonometryczne, w czym byłem dobry. Wybrałem więc kierunek, który był jednocześnie humanistyczny i ścisły poprzez swoją skodyfikowaną gramatykę.

W latach 90. wszyscy wokół „robili biznesy”, a pan się uczył greki.

Zanim dostałem pracę na uczelni w 1995 r., ja też wykonywałem różne zawody. Przez cztery lata po zdobyciu magisterium imałem się rozmaitych przypadkowych zajęć. Również takich, które mamiły mnie nadziejami na zdobycie dużych pieniędzy. Wśród nich były też mało imponujące zawody, byłem m.in. ochroniarzem, a nawet pracowałem na cmentarzu jako grabarz.

Przynajmniej dziś nikt panu nie powie, że jest pan odklejony od „prawdziwego” życia.

Oj nie, znam życie dobrze. I kiedy w roku 1995 mój kolejny zawodowy projekt spalił na panewce, dostałem propozycję pracy na uczelni, którą przyjąłem z radością. Bo zawsze marzyłem, żeby zostać nauczycielem. Wtedy zacząłem prowadziłem życie typowego humanisty, oprócz tego, że pracowałem na uczelni, udzielałem też korepetycji z łaciny i niemieckiego, robiłem także tłumaczenia. Dużo pracy, ale to były dobre lata.

Pamięta pan swoje młodzieńcze zachwyty?

Dwie książki wywarły na mnie jako nastolatku największe wrażenie. Pierwsza z nich pewnie wywoła drwiący, ironiczny uśmiech na twarzach niektórych, gdy o niej wspomnę, bo to były „Syzyfowe prace” Stefana Żeromskiego. Uważałem tę książkę za znakomitą, ale nie zapominajmy, że jako nastolatek żyłem w bardzo upolitycznionym czasie i była ona dla mnie przede wszystkim opowieścią o przeciwstawianiu się indoktrynacji ze strony carskiej Rosji i opowieścią o tym, jak gimnazjaliści bronili polskości. To był rok 1981, ciemna noc stanu wojennego, czołgi na ulicach, krew na śniegu. Czytałem ją wielokrotnie, wstrząsnęła mną. Druga książka, która też się wiąże z czasem dawnej Polski i z gimnazjami to była powieść o kryzysie wiary młodego chłopaka, czyli „Niebo w płomieniach” Jana Parandowskiego.

Myślałem, że pan powie  o „Zmorach” Emila Zegadłowicza.

Nie, choć owszem, czytałem „Zmory”, ale nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Parandowski stworzył opowieść o lwowskim gimnazjum klasycznym, gdzie o duszę głównego bohatera Teodora Grodzickiego walczą różni ludzie, którzy poczytują sobie za misję by ukształtować go na swoje podobieństwo, m.in. jego ojciec. Ta powieść o buncie młodzieńczym bardzo mi się spodobała, mimo że osadzona była w dawnych realiach. Ja też się wówczas buntowałem.

W jaki sposób?

Nosiłem chociażby długie włosy, co może dzisiaj wydawać się dziwne.

Przynależał pan do jakiejś subkultury?

To była nasza własna subkultura, moja i moich kolegów. Zewnętrznie imponowali nam hipisi, ale nie przepadaliśmy za ich miękkością, za poddawaniem się bez walki.

To była pierwsza książka, która wprowadziła Lwów do pańskiego życia?

Tak, pierwsza i przez długi czas jedyna. Do tego stopnia, że kiedy na stypendium literackim w Szwajcarii pisałem „Głowę Minotaura”, mój pierwszy kryminał retro o Lwowie, powieść przejściową pomiędzy postacią Eberharda Mocka a Edwarda Popielskiego, gdzie obydwaj występują, to w momencie, gdy zacząłem ją pisać, natychmiast zadzwoniłem do żony, żeby mi przysłała „Niebo w płomieniach” do Szwajcarii. Musiałem ją mieć, nie wyobrażałem sobie pisania o Lwowie bez zaglądania do tej książki.

Miał pan jeszcze później podobne zachwyty literackie?

W liceum doceniłem „Lalkę” Bolesława Prusa. To powieść, która wywarła na mnie największy wpływ. Zostałem kiedyś zaproszony na dyskusję do Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie, było to w stulecie śmierci Prusa w 2012 r., i padło wówczas pytanie, co współcześni pisarze zawdzięczają Prusowi? Kilku zaproszonych autorów mówiło, że nic mu nie zawdzięczają. Wręcz ustawiali się w opozycji do niego i mówili, że ta opozycja jest dla nich twórcza. Ja natomiast stwierdziłem, że zawdzięczam Prusowi bardzo dużo, a nawet zbadałem to. Wziąłem wcześniej sceny z moich książek – czytałem je ze zgrzytaniem zębów – i zobaczyłem, że każda ze scen kończy się jakimś, nawet najdrobniejszym suspensem albo też nawiązaniem do kolejnej sceny. Taką odnalazłem strukturę, którą nieświadomie budowałem, pisząc te sceny. Zrozumiałem wówczas, nie przeczytawszy żadnej książki z zakresu kreatywnego pisania, że tworzyłem coś, co można by określić strukturą trzyaktówki. Potem zacząłem czytać Prusowe sceny i zobaczyłem, że u niego też tak jest. Krótko mówiąc, pisałem Prusem. Nieświadomie, intuicyjnie. On najgłębiej we mnie tkwił.

Prof. Ryszard Koziołek twierdzi, że współcześni polscy pisarze zawdzięczają Prusowi przede wszystkim miasto.

To celne rozpoznanie.

Czy miał pan książkę, podczas lektury której pomyślał pan: tak chciałbym pisać?

Tak, odnalazłem dla siebie wzór. Tym wzorem był Frederick Forsyth. Długo nie zdawałem sobie sprawy z tego, że zdarza mi się w powieściach przedstawiać mało istotne postaci w sposób o wiele pełniejszy niż sugerowałaby to ich rola w fabule. Na przykład strażnik w „Festung Breslau” – opisałem jego dzieciństwo i młodość. Dopiero po latach uświadomiłem sobie, że tak właśnie robi Forsyth, który słynie z dokładności. Kiedy czytałem jego książkę, w której opisał szczegółowo 20 różnych lotnisk w Arabii Saudyjskiej, powiedziałem sobie: „Szacunek do tego człowieka”. Bo jak pan wie, też jestem szczególarzem.

Ważne, żeby nie przesadzić.

Forsyth był więc drogowskazem. Nie sądziłem, że kiedykolwiek napiszę coś tak dobrego, tym bardziej, że nie zapowiadałem się na pisarza. Z polskiego byłem słaby w liceum, a moje wypracowania nie były specjalnie doceniane.

Trójkowy uczeń?

Dostawałem takie uwagi pod wypracowaniami: „Krajewski, staraj się opanować myśli i pióro”. Dlatego potem nie byłem przekonany, że moja pisanina ma jakąś wartość. Jednak kiedy czytałem Forsytha, tak sobie roiłem, że może ja też bym coś podobnego kiedyś napisał? Może w innej scenerii? To on zainspirował mnie do snucia zuchwałych planów.

A zaliczył pan powroty do ukochanych lektur z młodości, które skończyły się rozczarowaniem?

Tak, „Trylogia” Sienkiewicza. Po raz pierwszy przeczytałem „Ogniem i mieczem” w wieku dwunastu lat. Pamiętam dokładnie tamto uczucie – już nigdy nie przeżywałem takich czytelniczych uniesień, jak wtedy, kiedy siedziałem pośród zboża na wsi u mojej babci pod Piotrkowem Trybunalskim. Pochłonąłem „Ogniem i mieczem”, „Potop” i „Pana Wołodyjowskiego” może w ciągu dziesięciu dni. I potem, już jako dwudziestoośmioletni mężczyzna, do nich wróciłem. Ukazała się wówczas książka „W ręku Boga” Andrzeja Stojowskiego, która była kontynuacją „Trylogii”. Zacząłem czytać, ale jej nie skończyłem, nie podobała mi się. Pomyślałem: po co mi podróbka, wrócę do oryginału. Sięgnąłem do „Ogniem i mieczem” i nie przeczytałem po raz kolejny.

Co się stało?

Znudziła mnie po prostu.

– rozmawiał Marcin Kube