Aktualności

fot. archiwum autora
20.09.2019

Nocny stolik #30. Mariusz Sieniewicz: Często zadręczam się jedną piękną frazą

Prozaik i dramatopisarz Mariusz Sieniewicz opowiada o uroku i pojemności krótkich form na przykładzie Williamsa i Reznikoffa, powrotach do Whitmana i Walsera, poszukiwaniu literackiej osobności, śmierci krytyki literackiej, a także o prowadzeniu życia bardziej w literackich przestrzeniach niż prawdziwym życiu.

Co leży obecnie na pańskim nocnym stoliku?

Dwóch mam obecnie nocnych gości: Wiliama Carlosa Wiliamsa do spółki z Reznikoffem. To przychodzi pewnie z wiekiem: poszukuję prostoty, bezpretensjonalności, konkretu. I form mniejszych, choć przez to pojemniejszych, ponieważ wprawiają w ruch wyobraźnię. Życie nabiera symbolicznego oddechu. Jak mawiał Wiliams: „Nie składaj idei, lecz rzecz do rzeczy”. Czytam zatem „Spóźnionego śpiewaka” i dopowiadam go sobie zbiorem Reznikoffa „Co robisz na naszej ulicy”. I tak też coraz częściej widzę pisanie: skupione na detalu, fragmencie, na konkretnym obrazie, który zmienia się w powidok, w coś, co długo zostaje pod powiekami. Literatura uczy uważności, jest stanem skupienia, który wytrąca codzienność z oczywistości.

Jaka książka zrobiła na panu największe wrażenie w ostatnim czasie?

Zdecydowanie debiut młodej olsztyńskiej poetki Malwiny Banach. Autorka popełniała zbiór „300 dni bez psychiatry”, wygrywając konkurs na debiut olsztyńskiego oddziału SPP.  Moim zdaniem jest najciekawszym zjawiskiem w młodej literaturze ostatnich lat. Oryginalna, osobna metafora, intrygujące, neurotyczne czytanie świata, kojarzenie w języku nieoczywistych światów. I ją, podobnie jak Reznikoffa interesuje codzienność – ta jednak wciąż rozgrywa się w relacji z innym. Jest chłopak, kochanek, mężczyzna, po prostu ktoś inny i jest Ona. Ona jest jednak wyłącznie „kostiumem”, ubraniem słów, które można założyć lub zdjąć. Jest incydentalnym zdarzeniem, które obrasta całym światem. Świat, niestety, ma to do siebie, że przylega, przykleja się – nasza egzystencja nim obłazi. Dawno nikt tak nie pisał o uczuciach i własnym ciele. „Kostium” jest zmienny, wielokrotnie użytkowany, coś sugeruje, ale nigdy nie nazywa do końca, tworzy warstwy (słyszę tu echo genderowej „cebuli” Tokarczuk). Pewnie taka jest dzisiaj tożsamość – nieoczywista, wydana na pastwę zewnętrznych opisów, przegląda się w oczach innych. Tożsamość jako biografia z second handu.

Skupia się pan na jednej książce na raz, czy czyta równolegle wiele rzeczy?

Zazwyczaj skupiam się na jednej. Zatapiam się w opowieści i nie wynurzam się do samego końca. Symultaniczność mnie rozprasza. Nie lubię wielu dań naraz. Może to przez słabą podzielność uwagi.

Ma pan frazy, które za panem wędrują?

Często zadręczam się jedną piękną frazą, rozcieram pod językiem soczysty akapit. Po czym ją sobie parafrazuję, zależne od sytuacji, w której jestem. Jak chociażby Nataszę Goerke: „moje przerażenie”, „mój zachwyt”, „moje draństwo”, „moja obojętność dzisiaj nie zmieściła się na skali języka. Pora dać światu od siebie odpocząć”. Tak siebie opisuję, tak siebie cenzuruję – innymi pisarzami. Podobnie jest z frazą Gombra: „Bywa, że sobą zdumiewam siebie.” Albo Balzac, tak Balzac jest bardzo pojemny i mocno współczesny. Jak tu: „Im twoje zajęcie jest bardziej świńskie, tym więcej potrzeba w nim uczciwości”. Lubię się sadystycznie znęcać nad samym sobą w rozmowie, gdy nie pozostaje mi nic innego jak skomentować w myślach rozmówcę za Dostojewskim: „I spojrzał na mnie szczerym spojrzeniem człowieka, który kłamie”.

Tych fraz, złotych strzałów jest mnóstwo. Jedne wietrzeją, inne pozostają na dłużej. One nigdy nie inicjują jednak mojego pisania, raczej pojawiają się wewnątrz pisania – sparafrazowane, polemiczne, konrapunktowo zderzane. Jesteśmy ponoć wyłącznie lasem kamuflowanych cytatów.

Czego przede wszystkim szuka pan w literaturze?

Języka innego niż wszystkie. Osobności, zamachu na rzeczywistość, eksperymentu, pięknej porażki, która innym otwiera drzwi. Nie mam jednego zestawu oczekiwań. Często lektura uświadamia mi, czego szukałem, choć nie potrafiłem tego nazwać. Tak było kiedyś przy Gombrowiczu, przy Gogolu i Dostojewskim, szczególnie jego „Biesach” i „Wspomnieniach z domu umarłych”, Pielewinie i jego „Małym palcu Buddy”, przy pierwszych olśnieniach związanych z Jelinek, Atwood, Whiteheadem i wieloma innymi.

Z Amerykanów wciąż wracam do Coovera i „Wieczoru w kinie”, szczególnie do opowiadania „Łazarz” – język jako wehikuł wykraczający poza czas, wehikuł ośmieszający przyczynę i skutek, działanie i jego następstwo. Pewnie trzeba by zrobić osobną autobiografię lektur. Człowiek jako czytelnik. One wyciskają piętno, kształtują nas na kolejnych etapach życia albo też je wyznaczają. Znikają, pojawiają się inne, czasami następują nieoczekiwane, namiętne powroty.

Tak mam teraz z Whitmanem i Walserem, jego „Dziwnym miastem”. Wszedłbym chyba w setki nazwisk. Od literatury rosyjskiej, przez środkową Europę, po amerykańską poezję. Bo jeszcze i Bernhard, jego „Wymazywanie”, taki austriacki, straumatyzowany „Skowyt” Ginsberga, z całym garbem historii i tabu. I jeszcze „Sercątko” Herty Müller, a ta o dziwo jakoś koresponduje we mnie z „Muzeum bezwarunkowej kapitulacji” Dubravki Ugresić.

To jest różaniec, to są paciorki nanizane na lekturową biografię. Nasza rozmowa jest z jednej strony „dawaniem świadectwa” literaturze, z drugie działa na zasadzie efektu domina. Czego szukam w literaturze? Tego, żeby ktoś opowiedział mi świat w sposób, jakiego sam nigdy nie doświadczę. Ani we własnym pisaniu, ani w doświadczaniu języka. Odpowiadam na pytanie i zaraz to domino rusza. Cortazar, Marquez, Borges. A Baudelaire? O Rimbaudzie nie mogę zapomnieć. A Brach-Czaina i jej „Szczeliny istnienia”... „Bieguni” Tokarczuk – najbardziej symboliczny utwór naszej cywilizacji ruchu i roztrwonionego mitu.

Za co ceni pan Jelinek? Nobel dla niej wywołał wiele kontrowersji. Z Akademii Szwedzkiej, na znak protestu, odszedł nawet prof. Knut Ahnhuld.

Jelinek była przed paroma laty totalnie wstrząsającym odkryciem. Cenię ją za dyscyplinę formy, chłód, chirurgiczną precyzję, za oszczędność i wstręt do literackiej egzaltacji, za bezkompromisową, sterylną anty-psychologizację. Kocham, gdy książka drażni, gdy powieść jest niewygodna, gdy uwiera i w pierwszym odruchu nie wiadomo, co począć z jej światem, bo wyrzuca mnie z kolein, przyzwyczajeń i lekturowego inżyniera Mamonia. Gdy nobliwi akademicy, tacy jak Ahnlund strzelają focha, ja zabieram się jeszcze intensywniej do czytania. Kto jak kto, ale pisarze, zwłaszcza oni mają prawo niszczyć nagrody dla pisarzy (żeby odwołać się do jego oburzenia).

Ma pan duży rozrzut czytelniczych zainteresowań.

Nie mam jakiejś jednej metody poszukiwań i odkryć. Literatura się nam przytrafia i my przytrafiamy się literaturze. Z nowszych, współczesnych nazwisk doceniam Barbarę Klicką, Julię Fiedorczuk, Justynę Bargielską. Jeszcze nie czytałem jej „Dziecka z darów”, ale robią mi nieporządek w głowie jej frazy: „W piątek po szkole nie mogłam się zabić, jak planowałam, bo musiałam karmić piersią znalezione na półpiętrze dziecko”. „Umarł mi” Ingi Iwasiów mnie rozwalił. Z nowości „Frajda” Marty Dzido pięknie wykracza poza gorsety gatunkowości, lubię jej kaskadowość, poematyczność, piosenkowość. Z ciekawością, na zasadzie: „i co tam, koleżkowie z waszym intelektualnym podbrzuszem”, podglądam Twardocha, Dehnela, Szostaka. Dziennik to zawsze pokazywanie achillesowej pięty. Szostak jest najciekawszy, Dehnel trzyma straceńczo klasę (duży szacun!), dziennikowego Twardocha zmilczmy.

Czytając robi pan notatki i podkreślenia?

Notatki, na osobnej kartce. Zapisuję cytaty i za sprawą czasu pozwalam im oderwać się od kontekstu i pierwotnego znaczenia. Lubię żywoty pojedynczych fraz, które wyrywają się założycielskiej opowieści i rezonują własnym sensem.

Dyskutuje pan z tekstem?

Staram się nie, uznaję jego autonomiczną opowieść, gdzie ja jako czytelnik chcę przede wszystkim słuchać. Raz chyba jeden, z premedytacją polemicznie odniosłem się do pozera antymetafizyczności – Houellebecqa, jego „Uległości”. Z perspektywy prowincjonalnej myszy napisałem „Plankton”. Bóg, metafizyka, potrzeba sacrum wciąż są chodliwym towarem w świecie duszy, zwłaszcza duszy wspólnoty, o czym świadczy dzisiejsze organizowanie nam społecznego życia przez rządzących i kościół (proszę zapisać go małą literą). Jesteśmy metafizycznymi populistami.

Dużo książek Pan kupuje?

Kiedyś kupowałem więcej. Zachłanność ustępuje miejsca roztropności. Zawsze wolałem kupić książkę niż wypożyczyć. Książka jest dla mnie ważną rzeczą, w sensie materialnym nie może być czymś przechodnim, z rąk do rąk – to tak jakbym oddawał kogoś mi bardzo bliskiego. Niech lepiej żyje sobie na półce, chcę mieć poczucie, że jest i w każdej chwili możemy się spotkać. Kiedyś kupowałem na potęgę. Nie pożyczałem książek, byłem o nie zazdrosny, jeśli zachwycił mnie jakiś autor musiałem przeczytać wszystko, co opublikował. Dzisiaj te emocje lekko opadły, jestem chyba bardziej kapryśny i wybredny. A może to efekt degradacji literackiego świata? Coraz więcej pojawia się wyrobów książkopodobnych i imitacji literatury. Trzeba łowić, szukać, unikać chodzenia po omacku. Pijar promocyjny działa pustosząco. Po śmierci krytyki literackiej wybory stają się bardziej wyważone i powściągliwe.

Jaką ma pan opinię o współczesnej krytyce?

Trzecie oko – krytycznoliterackie – jest literaturze niezbędne. Krytycy to starsi bracia w wierze. Mówiąc o śmierci krytyki literackiej mam na myśli jej narastającą przezroczystość, odcięcie przez marketing wydawniczy od roli kształtującej. Krytyka to krwioobieg książek. Cenię sobie pracę krytyki literackiej, ona sugeruje sposoby czytania, mapuje światy i umiejscawia książki w przestrzeni idei – to dla mnie ważne. Jako autorzy nigdy nie jesteśmy samotnymi wyspami. Krytyka stara się dostrzec jeden, hermeneutyczny kontynent.

A co ma pan krytyce do zarzucenia?

Trudno cokolwiek zarzucać, skoro dyktat nakładu knebluje jej coraz mocniej usta. Żyjemy w świecie gwiazdek stawianych książkom, „not” na pół strony znormalizowanego maszynopisu i orgazmowej hiperbolizacji pijaru. To zjawisko gruntownie już opisane, a przez krytyków – dość boleśnie doświadczane. Krytyka idzie chyba noga w nogę w kondukcie literatury wysokoartystycznej.

Czyta pan ebooki czy preferuje tylko książki w papierowej formie?

Jestem analogiem i preferuję przede wszystkim formę papierową, choć proces przekształceń się nasila. Kilka razy sięgnąłem po ebooka i ku mojemu zdumieniu świat się nie zawalił. To jak z samym pisaniem. Kiedyś pióro, później maszyna do pisania, aż wreszcie laptop, a wszystko okupione lękami, że nowe narzędzie ogranicza nieskrępowaną przestrzeń ducha… Ale papier to papier! Wyższa forma zmysłowego obcowania z opowieścią. Od faktury papieru, przez jego zapach, po żółknące z czasem stronice i blaknącą czcionkę. Książka jako byt, konkret starzeje się tak samo jak człowiek i wraz z człowiekiem. Niedawno wróciłem do Schulza i jego wydania sprzed kilkudziesięciu lat. Wzruszyłem się.

A audiobooki?

Audiobooki uruchamiają we mnie syndrom słuchowiska. Lektor narzuca interpretację. Literatura, jakkolwiek oralna w swych źródłach, jest jednak dla mnie tekstem. Rozumiem lepiej w czytaniu. Jestem wzrokowcem. Wyraz na papierze działa silniej niż słowo i wypowiadany dźwięk. „Ulisessa” wolę czytać w myślach niż na głos.

Jakim był pan czytelnikiem w dzieciństwie i młodości?

Byłem papierojadem. Czytałem wszędzie i zawsze. Chciałem wszystkiego doświadczyć. Każdych dostępnych języków i opowieści. Zamykałem się w pokoju blokowiska na wiele godzin i odlatywałem. Żyłem chyba bardziej w literackich przestrzeniach niż prawdziwym życiu. Wtedy właśnie nabrałem przekonania, że język, zwłaszcza język nieprzezroczysty jest takim samym bytem jak krzesło, stół, drzewo. I że generalnie mnie (i nas) przerasta.

Co pana wtedy kręciło w literaturze?

Jeśli baśnie to bardziej bracia Grimm niż Andersen. Makuszyński spłynął po mnie jak po kaczce, „Ania z Zielonego Wzgórza” też. Jeśli młodzieżowa przygodówka i egzystencja to bliżej mi było do „Pana Samochodzika i niesamowitego dworu” oraz do „My, dzieci z dworca Zoo” niż Musierowicz i Niziurskiego. „Raz w roku w Skiroławkach” czytałem z latarką pod kołdrą i do dzisiaj pamiętam scenę z kogutem. Jeśli światy meta to oczywiście de Exupery. Później „wszedł” Guy de Maupassant i jego niesamowite piękne opowieści. Po nich od razu Gombrowicz, Witkacy, Schulz, Sartre, Camus i obowiązkowo „Gra w klasy” Cortazara. Równolegle Rosjanie. Dostojewski, Gogol, Jerofiejew. Z Czechowem miałem i mam całym czas problem, choć to niekwestionowany gigant.

Czy trafiła się panu książką kształtująca, dzięki której jest pan dzisiaj takim człowiekiem i pisarzem, jakim pan jest?

Oj, to kaskaderskie wyzwanie wskazać jedną. Wielu autorów mógłbym urazić takim wyborem. Ale okej – zaryzykuję, że był to Gombrowicz i jego „Dzienniki”. Nacechował mocno mój mental, spojrzenie na świat i ludzi. Ironiczność jako mechanizm obronny przed grozą i głupotą świata. Stwarzanie siebie, kreacje egzystencji. Wreszcie groteska jako naturalny żywioł naszej relacji z innymi. Ale też z Gombrowicza trzeba się wyzwalać, jest mocno zawłaszczający, toksyczny, jego fraza działa opresyjnie, jest wampiryczna. Warto wtedy wziąć odtrutkę – Miłosza na przykład albo Magdalenę Tulii czy Nataszę Goerke.

Kiedy pan trafił na Gombrowicza?

Na Gombrowicza „natrafiłem” przed gabinetem dentystycznym, pod koniec szkoły średniej. Miałem pierwsze problemy z bólami zębów, wręcz inicjacyjne jak u Wilengowskiej w jej powieści pod identycznym tytułem. Zawziąłem się. Dzień po dniu: wiertło, lekarstwo, plomba. Gombrowicz przed zabiegiem i Gombrowicz zaraz po. Ból zęba jest bardzo „gombrowiczowski”.

Sięga pan po literaturę gatunkową?

Nie lubię literatury gatunkowej. To gra znaczonymi kartami. Wolę zbiory otwarte. Literatura to transgresywny gest wolności formy. Gatunkowa biegłość to pusty popis.

Nie czyta pan więc najpopularniejszych polskich pisarzy? I w ogóle większości literatury „medialnej”? Nie zależy panu na łączności ze światem pop-literatury? Z byciem na bieżąco?

Tak. Dziwne supozycje pan buduje. Niech to wybrzmi donośniej: nie czytam najpopularniejszych polskich pisarzy. Nie czytam w ogóle większości literatury „medialnej”, nie zależy mi na łączności ze światem pop-literatury. Pop-literatura wywołuje we mnie wzruszenie ramion. Niech sobie będzie, nie muszę być jej groupie. Co znaczy być „na bieżąco”? Przecież to kwestia własnego rytmu. Na bieżąco to ja, proszę pana, chcę być z życiem moich córek.

Jeśli ktoś, a takich jest coraz więcej, dostaje wydawniczej biegunki, publikując dwie, trzy i więcej książek rocznie, to ja w takie „na bieżąco” po prostu nie wierzę. „Na bieżąco” wyklucza wierność i ciągłe powroty. Zabrzmię pretensjonalnie, ale rozrasta się we mnie jakaś „odmowa współudziału” w tej gonitwie. Chyba wolę stanąć z boku.

Włodzimierz Kowalewski zdradził mi, iż stara się śledzić pisarzy związanych z Olsztynem. Ma pan podobnie?

Oczywiście. Wywodzę się ze starej szkoły. Wierzę że mimo „republiki solistów”, jaką tworzą pisarze, liczy się literatura jako rezonans. My się stwarzamy wzajemnie poprzez teksty, dialogujemy o jednym świecie, w którym żyjemy. Warto nadstawiać oka i ucha na innych. Brakuje mi rozmów o książkach, kłótni, dyskusji, polemik – one wzmacniają recepcję i uważność. Niestety, egoizm i narcyzm zżerają środowiskową przestrzeń. Domykamy się coraz częściej we własnych „genialnościach”, przestajemy siebie słuchać.

Zatem których olsztyńskich pisarzy pan poleca i dlaczego?

Erwina Kruka oczywiście, jazda obowiązkowa, od „Kroniki z Mazur” po „Nieobecność”. Niesłusznie zapomniany jest Jerzy Ignaciuk i jego „Martwe dzielnice” – uwodzi mnie jego chropowatość, jakiś chłód, pustka i beznadzieja. Wspomnianego przez pana Włodka Kowalewskiego na pewno i jego eleganckie zgrywanie stylu z opowieścią, zakorzenienie w modernistycznej tradycji pisarskiej. Wart uwagi wnikliwszej jest zawsze Marcin Cielecki i jego wiersze o religijności i egzystencji. Alicja Bykowska-Salczyńska to jedna z najciekawszych poetek o niepodrabialnej dykcji i wrażliwości frazy tak wielkiej, że aż bolesnej – polecam lekturę tomu wierszy „Cno”. Cenię „amerykański” sznyt Marka Barańskiego, jego bezpretensjonalne obrazy codzienności, podbite delikatną ironicznością. Zresztą, długo by wymieniać, większość autorów obserwuję, gdy tylko pojawiają się z nową książką. Nieobecności też nas jakoś kształtują – brakuje mi kolejnych książek Joanny Wilengowskiej i Piotra Siweckiego.