Aktualności

fot. A. Wanat
25.07.2019

Nocny stolik #26. Magdalena Kicińska: Po co kupować pastę do zębów, skoro mogę kupić książkę

Magdalena Kicińska, reporterka i poetka, opowiada między innymi o różnicy między czytaniem zawodowym a tym dla przyjemności, o klubie książki, któremu zawdzięcza wiele czytelniczych fascynacji, nieufności do wydawniczego marketingu, drodze od literatury pięknej do reportażu, poezji jako narzędziu, a także o książkach, które przekazała więźniom.

Czy masz nocny stolik?

Chwilowo nie. Układam książki w wieże, w sterty. Ostatnio wszystko spadło z nocnego stoliczka. Postanowiłam więc zrobić lekkie przemeblowanie i przenieść stosy na etażerkę, co wiązało się z tym, że nowe miejsce muszą znaleźć książki ze słupka. To było bardzo bolesne, ale zaraz znajdą nowy dom w areszcie śledczym w Katowicach.

Pozbyłaś się ich radykalnie.

To jest dopiero pierwszy raz, zazwyczaj przenoszę. Zresztą to było dwa tygodnie temu i przez te dwa tygodnie przyniosłam do domu więcej książek niż oddałam.

Skąd pomysł z aresztem?

To wynik moich podróży i wizyty u Wojtka Brzoski jakiś czas temu. Pracuje tam jako kaowiec. Zaprosił mnie do aresztu, miałam tam spotkanie autorskie z osadzonymi. Byłam też w bibliotece, którą prowadzi Wojtek, niestety nie mają tam zbyt wielu nowości. Wybrałam książki, które kiedyś przyniosłam do domu i wiem, że ich nie przeczytam, oraz takie, do których już nie wrócę. Zastanawiałam się, które książki mogłyby się osadzonym spodobać. Może „Prymityw” albo „Dysforia” Marcina Kołodziejczyka? Czy można więźniom dawać kryminały? Dla osadzonych dziewczyn oddałam książkę Kasi Nosowskiej. Pamiętam, że zgadzałyśmy się co do tego, że nam się nie podobała, ale może one dostrzegą w niej coś innego.

Co sobie zostawiłaś do czytania?

„Dzieci nie płakały” Natalii Budzyńskiej o doktorze Alfredzie Trzebinskim, zniemczonym lekarzu polskiego pochodzenia, który pracował w różnych obozach koncentracyjnych, między innymi w Auschwitz i na Majdanku, a w ostatnim, w Niemczech i tuż przed końcem wojny zabił dwudziestkę dzieci żydowskich. Książka jest świetna, nie mogę się oderwać. Mam tak po raz pierwszy od dłuższego czasu. Nie mogę się doczekać, żeby czytać ją znowu. Czasu jest zawsze za mało, jeszcze nie skończyłam, więc trudno mi się wypowiadać o całości, ale bardzo mi się podoba… Od razu w nią weszłam. Jest dobrze napisana, trzeba też wziąć pod uwagę, że coś o tym temacie wiem i czytałam, trudno mnie też zaskoczyć. Tymczasem tutaj został dobrze wydobyty wątek również i polskiej współodpowiedzialności, która często jest zupełnie marginalizowana – zwłaszcza że przecież „on zniemczony”, więc „co z niego za Polak”.

Coś jeszcze?

Na zmianę czytam drugą książkę, od której też nie mogę się oderwać. „Ostatni proces Kafki” Benjamina Balinta. Ta książka to trochę moje guilty pleasure, bo to w zasadzie reportaż śledczo-sądowy. Bardzo lubię czytać i oglądać o tym, co się dzieje na sali sądowej: argumenty, kontrargumenty, strategie obrony – to jest moje niespełnione dawne marzenie życiowe.

O byciu prawniczką?

Tak, dla mnie to jest fascynujące: kulisy spraw sądowych, w tym przypadku – jak inne jest postępowanie dowodowe w Izraelu od tego w Polsce czy innych krajach europejskich. Do tego naddatek w postaci pytania do kogo należy dzieło: do autora, do narodu, który go wydał, do narodu, który go sobie przywłaszczył? Jest tam też uniwersalne pytanie o oddzielenie autora od dzieła, o to co do dzieła naddajemy po śmierci autora, ale także za jego życia. To jest fascynująca i bardzo dobrze napisana książka.

Rozumiem, że to są rzeczy, które czytasz dla tak zwanej przyjemności, nie robisz researchu, nie masz zleconej recenzji?

Nie, i dlatego właśnie tak wolno mi to idzie, bo czytanie w ramach obowiązków zawodowych zajmuje mi ostatnio dużo więcej czasu.

Masz rytuały, które odróżniają jedno czytanie od drugiego?

Jeżeli czytam coś dla przyjemności, to zaginam, podkreślam, mażę, ale nie mam kolorowych karteczek. Zawsze podkreślałam, natomiast kiedy nie towarzyszą temu kolory, to wiadomo, że lekturze nie przyświeca cel roboczy, że to jest dla mnie, osobiste. Od niedawna bardzo mi się spodobało leżenie w hamaku, który mam zamontowany w drzwiach balkonowych i czytając tam, zakopana w kocyku mogę przyjąć wygodną pozycję i tak sobie dyndać.

Zaciekawiło mnie to, co mówisz o karteczkach. Używasz określonego koloru w określonej funkcji?

Kiedy pisałam książkę, tak właśnie było. Na niebiesko to, co chciałam zacytować, na żółto to, co chciałam dalej badać, na pomarańczowo coś, do czego chcę wrócić, bo na przykład się nie zgadzam z tezą. Natomiast kiedy czytam książkę, bo przygotowuję się do spotkania autorskiego, lubię, żeby karteczki korespondowały barwami z okładką.

Skąd pozyskujesz książki? Chodzi mi zarówno o aspekt techniczny – gdzie je kupujesz, jak i o teoretyczny – skąd dowiadujesz się o ciekawych pozycjach?

Wczoraj prowadziłam spotkanie w księgarni w Zamku Ujazdowskim, więc nie mogłam nie kupić książki w tamtejszej księgarni, Art Bookstore.

U mnie zazwyczaj kończy się zerowaniem honorarium. Wydaję tyle, ile dostaję za prowadzenie.

Mam podobnie – robię sobie taki prezent. Zresztą, po co kupować pastę do zębów albo chleb czy inne niezbędne do życia przedmioty, skoro mogę kupić książkę… Staram się kupować w małych księgarniach, kiedyś więcej w antykwariatach, teraz zdarza mi się to rzadziej, bo moim antykwariatem jest Allegro. ostatnio znalazłam tam książkę podrzuconą przez Agnieszkę Glińską, jedną z członkiń klubu książki, do którego należę – Książki i szmaty: Przypadek doktora Kukockiego Ludmiły Ulickiej. Nie było jej w bibliotece ani w księgarni.

Mam też oczywiście przywilej pracy w miesięczniku, do którego przychodzi bardzo dużo książek, aczkolwiek staram się go nie nadużywać, bo z wieloma tymi książkami po prostu nic nie zrobimy, nie staną się dla nikogo inspiracją do napisania tekstu.

Wydawnictwa przysyłają wam je z automatu czy przywilejem jest to, że możesz zamówić co chcesz?

Mogę zamówić, jeśli mam pomysł na jakiś tekst dookoła danego tytułu. To jest, wydaje mi się, najbardziej fair: mamy bezpośredni powód, żeby kogoś prosić o książkę. Natomiast dostajemy też dużo książek niezamówionych, co jest też bardzo miłe, ale czasami odzywam się do wydawnictw, żeby podziękować i zaznaczyć, że ta tematyka u nas się raczej nie pojawi, więc nie trzeba, może gdzie indziej te publikacje bardziej się przydadzą. Kiedyś korzystałam też więcej z bibliotek.

Masz swoje wydawnicze okrycia? Dla mnie jest to na przykład Afera, specjalizująca się w Czechach.

Lokator. Nie jest nieznany, ale na pewno niszowy, na jego książki trafiam tylko w małych księgarniach. No i poezja, to zawsze są książki z wydawnictw, o których słyszę raz w roku na targach książki. Ale generalnie jestem rozpieszczona dopływem książek, nie zdarzają się – jak kiedyś – momenty, w których nie mam czy nie wiem, co czytać, więc idę do biblioteki.

Zapomniane uczucie.

A kiedyś tak było. U mnie w domu czytało się dużo, natomiast nie posiadało się wielu książek, bo właśnie chodziło się do biblioteki, to był rytuał. Jeżeli chodzi o aspekt nietechniczny, wybieram książki według moich ulubionych tematów, czyli Zagłady i ludobójstw. Trochę tak jest, że jak już wejdziesz w jakiś temat, to potem nie masz problemu, żeby wiedzieć, co czytać w jego obrębie. Pozostaje najwyżej pytanie, gdzie te książki dostać, zwłaszcza jeżeli są to tytuły anglojęzyczne.

Zdarza ci się, że pojawia się nowa pasja, czy raczej jesteś monotematyczna?

Pojawiają się fale zainteresowania, zazwyczaj związane z wyjazdem. Jeżeli jadę do jakiegoś miejsca, to chcę się o nim jak najwięcej dowiedzieć. W zeszłym roku byłam w Chinach, więc reportaże, eseistyka, non-fiction dotyczące Chin, zwłaszcza tego regionu, w którym byłam. Jedna z lepszych książek reporterskich, jakie czytałam o krajach nieeuropejskich, to opowiadająca o Szanghaju Ulica Wiecznej Szczęśliwości Roba Schmitza, którą wydało Czarne. Zrobiła na mnie wielkie wrażenie: jedna ulica jest pretekstem do opowiedzenia o mieście, społeczeństwie i kraju, ale bez napinania się na to, że to ma być wielka epopeja, za to z bardzo czułym, bliskim kontaktem autora z bohaterami.

Czytasz przed, żeby przygotować się do podróży?

Przed, ale na miejscu też, na przykład Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero, książkę Magdaleny Rittenhouse. Czytałam ją już w samolocie i rzeczywiście była moim przewodnikiem, robiłam sobie w niej notatki i chodziłam wytyczonymi przez autorkę szlakami, powstał z tego dziennik podróży, taki z biletami i zapiskami na serwetce. Ulicę Wiecznej Szczęśliwości doczytywałam nocami w hotelach w Chinach. Bo zazwyczaj na miejscu wolę jednak chodzić własnymi szlakami.

Wracasz potem do książek-artefaktów, zapisanych, noszących ślady podróży?

Czekają aż pojadę tam jeszcze raz, wtedy chętnie bym zajrzała. Po powrocie stają się jak zdjęcia z wakacji. Kiedy jeszcze je robiłam, zazwyczaj do nich nie wracałam. No i muszę przyznać, że kolejne fale zainteresowań zawdzięczam naszemu klubowi książki.

Powiesz o nim dwa słowa?

Staramy się spotykać co półtora miesiąca. Pretekstem jest zawsze „zadana” książka, ale też wymiana ubrań. Dlatego właśnie Książki i szmaty. Omawianym książkom przyznajemy ocenę szkolną od 1-6. Przechodzą też test Bechdel-Wallace: to wskaźnik obecności kobiet w treściach kultury. Chodzi o to, by zadać trzy pytania dotyczące dzieła: czy pojawiają się w nim co najmniej dwie kobiety wymienione z imienia, czy rozmawiają ze sobą i czy tematem rozmowy jest coś innego niż mężczyzna. Na razie żadna jeszcze nie przeszła, ale może kiedyś się zdarzy. Przy okazji omawiania danej lektury pojawiają się inne interesujące wątki, za którymi idę, bo jestem ciekawa zdania i wrażliwości koleżanek. Raczej nie ufam rekomendacjom i działom marketingu i promocji wydawnictw.

Nie chcesz przeczytać najlepszej powieści roku, miesiąca i tygodnia?

Wiele razy się nacięłam i wiem, że to są w większości wydmuszki.

Pamiętasz takie szczególnie dotkliwe rozczarowanie?

Największym było Małe życie.

A w drugą stronę? Książka jest promowana i rzeczywiście jest super?

Bardzo podoba mi się proza Elizabeth Strout. W mojej bańce bardzo reklamowana była też wspomniana książka o rękopisach Kafki. Natomiast bardzo często książki, które okazują się megahitami, zwłaszcza zagraniczne – nie mam narzędzi, żeby je ocenić. To, że ktoś napisze na okładce: „bestseller według Timesa” dziś już właściwie nic nie znaczy.  Tak było choćby z Lincolnem w Bardo. Doczytałam, bo miałyśmy ją omawiać w klubie książkowym. Uznałyśmy prawie jednogłośnie, że ta książka jest wspaniała, piękna, ale… pusta. Nie przejęłam się losem jej bohaterów, emocjonalnie nie zostawiła we mnie niczego, co by jakoś zarezonowało.  Z drugiej strony nie wiem, czy mam w ogóle narzędzia do oceny literatury pięknej. Z non-fiction jest mi łatwiej.

A co czytałaś kiedy byłaś młodsza, już od dzieciństwa siedziałaś w reportażach?

Doszłam do nich z czasem, jako wczesna nastolatka. Czytanie reportaży zaczęło się od Wyjątkowo długiej linii Hanny Krall. Jestem z Lublina i często mijałam ulicę Złotą i kamienicę, która obok Franciszki Arnsztajnowej jest główną bohaterką tej opowieści. Nagle zobaczyłam, że istnieje sposób pisania, który jest o rzeczywistości, ale także o czymś ponad tę rzeczywistość, ale nie jest jeszcze prozą. Odnalazłam się w tym sposobie. Nie umiem tego wytłumaczyć precyzyjnie, ale w tamtym momencie mojego życia zaczęły mnie coraz bardziej interesować opisane sytuacje prawdziwe, które pozwalały mi rozumieć rzeczywistość. Wcześniej, kiedy byłam młodsza, sięgałam po literaturę piękną, to ona była  sposobem na ucieczkę w wymyślone rzeczywistości, bardzo kuszącym i wtedy bardzo mi potrzebnym. Ale w pewnym momencie, właśnie kiedy zaczęłam dojrzewać, przestało spełniać tę funkcję. Może zaczęłam wtedy po prostu wyrastać z uciekania.

A czytanie w ogóle zaczęło się od… słuchania bajek czytanych mi przez ojca przed snem. Uwielbiałam Na jagody, przez wiele lat było moją ulubioną czytanką przed zaśnięciem. Bardzo lubiłam też towarzyszące tej opowieści ilustracje Szwedki Elsy Beskow. Lubiłam też Tajemniczy ogród. Bardzo ceniłam też historie przygód Koziołka Matołka, wiersze Brzechwy dla dzieci, Tuwima, Gałczyńskiego i jego Sen psa – mogłam tego słuchać w kółko. Potem, jak mówiłam, zaczęłam dorastać i chyba rozumieć, że od rzeczywistości nie da się uciec. Wtedy próbujesz jakoś w niej nawigować i szukasz takich lektur, które ci pomogą. Dla mnie przejście z działu dziecięcego biblioteki do działu dla dorosłych było naprawdę ważnym momentem. Mogłam zacząć sięgać po książki, które mi tłumaczyły, co to na przykład znaczy, że mieszkam w mieście, w którym jest dziwna przestrzeń nazywana przez dorosłych „byłym obozem koncentracyjnym". Chciałam się dowiedzieć czegoś o tym miejscu i szukałam lektur.

Ktoś ci je polecił czy trafiłaś na nie sama?

Była pani bibliotekarka, spotkałam ją zresztą ostatnio będąc w Lublinie. Ale myślę, że przede wszystkim ojciec, który zawsze czytał dużo, szczególnie o historii, rozmawialiśmy na spacerach, zadawałam mu pytania. Chyba podpatrzyłam, że jeżeli chcesz wiedzieć o historii, to sięgasz po takie i takie książki w określonej części biblioteki.

Lektura formacyjna?

Nie przypominam sobie. Przeszłam oczywiście przez Jeżycjadę, którą poleciła mi sąsiadka, pierwsze książki z cyklu rzeczywiście miały w sobie coś, co było nęcące. Nie wrócę do nich już nigdy, ale zapamiętałam je i byłam wdzięczna za opisany tam element siostrzeństwa i aktywizmu – mówię oczywiście o pierwszych tomach serii. Bohaterki były aktywne, robiły coś na zewnątrz, dla innych. Eksperymentalny Sygnał Dobra był przecież mikroakcją społeczną. To mi się podobało. Ale w bibliotece nie było wszystkich części, w dodatku dalsze tomy są skupione coraz bardziej na rodzinie i konserwatywne, co nie do końca mnie interesowało i porzuciłam serię. Natomiast pamiętam z Idy Sierpniowej że sukienka bez kieszeni nie ma sensu, bo dziewczyny nie wiedzą, co zrobić z rękami i bez kieszeni jest dziwnie. Uważam tak zresztą do dziś i najbardziej lubię sukienki z kieszeniami. Idę lubiłam chyba też dlatego, że trochę przypominała mi Małą Mi.

Bardzo ważną dla mnie książką, do której wielokrotnie wracałam i odkupiłam sobie w antykwariacie bardzo ładne wydanie, tużpowojenne, jest Przeminęło z wiatrem. Bohaterka w filmie jest zupełnie inna niż w książce. W kolejnych lekturach zwracałam też uwagę na kwestie, które wcześniej nie były dla mnie tak ciekawe, a na pewno nie tak kontrowersyjne jak dziś, na przykład na opisaną tam genezę i działalność Ku Klux Klanu. Scarlett była dla mnie właśnie też trochę jak Ida: aktywna, biorąca sprawy we własne ręce, potrafiąca balansować między kobiecością a tym, co męskie w czasach, w których kobiece role były dość wąsko i sztywno zaznaczone. No i „Pomyślę o tym jutro”. Często z tego cytatu ze Scarlett korzystam.

Czytasz książki w oryginale?

Zdarza mi się czytać po angielsku książki o Zagładzie. Czytałam po angielsku jedną z książek Strout, bardzo podobał mi się język i byłam ciekawa, czy to kwestia tłumaczenia. Ale mój angielski nie jest i nigdy nie będzie tak dobry jak polski. Chociaż poezję zdarza mi się czytać w oryginale, zwłaszcza Emily Dickinson. W „Piśmie” robiliśmy eksperyment, dwóch tłumaczy: Jacek Dehnel i Szymon Żuchowski, zmierzyło się z jej wierszem.

Chociaż tak między nami: ja ciągle nie wierzę, że istnieje coś takiego jak tłumaczenie poezji. Wydaje mi się, że to raczej pisanie wiersza na nowo w ramach inspiracji, tak to postrzegam. W przypadku poezji to jest tak bardzo autonomiczny tekst, że każde tłumaczenie jest dla mnie reinterpretacją, nie interpretacją. To dlatego czytanie Shakespeara w oryginale i sprawdzanie. jak sobie z nim poradził Barańczak, jest fascynującym ćwiczeniem językowym.

Jak to jest z poezją, czy tu gra przekonanie, że w poezji chodzi o ulotne, o porozumienie dusz,  można wyłapać sensy między zdaniami nie znając nawet dobrze języka?

Tak czuję, chociaż to świadczy pewnie o mojej głębokiej ignorancji wobec sztuki przekładu. W prozie być może jest dużo mniejsze pole do interpretacji, bo materiału jest więcej, a poezja jest ścinaniem do kości przekazu ze słów i treści. Czytanie w oryginale poza przyjemnością obcowania z tekstem może być fajnym ćwiczeniem dla kogoś, kto sam pisze. To można napisać tak! – tak jak w przypadku eksperymentu z Dickinson. Albo tak, tak i tak, przyglądając się tłumaczeniom. Czy nadal jest o tym samym, a może już nie do końca?

Myślałaś kiedyś o tłumaczeniu poezji?

Nie. Nie umiałabym. Nie chciałabym też, żeby to zabrzmiało tak, że poezję traktuję w przeważającej części użytkowo, ale w dużej mierze ona jest dla mnie ciekawa jako sposób pracy nad treścią, inny sposób podchodzenia do tego, jak coś przekazać. Patrząc na to, jak poeci opisują różne miejsca, stany, sytuacje, staram się wyciągnąć wnioski dla swojego pisania reportażowego. W tym znaczeniu poezja to jest też dla mnie narzędzie, a nie tylko źródło przyjemności, zachwytu czy ukojenia.

A kiedy piszesz reportaż, starasz się czytać książki reportażowe, czy to ci przeszkadza?

Podczas samego pisania już nie, ale kiedy miałam jakiś polski temat społeczny, trudny, rodzinną zagmatwaną historię z traumą, to lubiłam zajrzeć albo podczytać, chociaż niektóre czytałam już wielokrotnie, teksty Tochmana z Bóg zapłać albo Lidki Ostałowskiej z Bolało jeszcze bardziej. Żeby sobie przypomnieć, jak bym chciała, żeby to zabrzmiało. Nie chodziło o konkretne zdania, ale samą tonację, która przystoi do takiego tematu. To było ćwiczenie z tego, jak się odsentymentalizować. Ale to wyłącznie przed, kiedy już piszę, to nie czytam. Chociaż to jest w ogóle tak, że się nasiąka tym, co się czyta, ogląda, czego się słucha. Kiedy się tworzy, trudno oddzielić to, co z zewnątrz, od swojego własnego języka, będącego przecież zawsze sumą wszystkich tych wpływów.

Wstydliwe miłości czytelnicze?

Wiedźmińskie powiadania Sapkowskiego. Zaczytywałam się nimi w liceum, jeden z tych tomów przywiozłam ze sobą z Lublina do Warszawy. Tak jak mój ojciec całe życie może czytać „Potop”, je zupę w kuchni i sobie otwiera, tak ja mam z Sapkowskim. Wiem o czym to jest, mogę sobie zajrzeć w dowolnej chwili.

A uznajesz coś takiego jak książka na wakacje?

Dla mnie książką na wakacje jest nie to, co się promuje jako książkę na wakacje, tylko właśnie takie rzeczy, na które na co dzień nie mam na nie czasu ani uwagi. Tak jak książka o Trzebinskim. Nie mogę jej wziąć na dwa przystanki w tramwaju, bo potrzebuję czytać dalej i potrzebuję spokoju w głowie.

Dajesz książki w prezencie?

Tak.

Dobierasz do osoby czy raczej masz tytuł, który pragniesz wszystkim ofiarować?

Zależy, ale miałam tak ostatnio z książką Posełki Olgi Wiechnik. Choć nie powinnam o niej mówić, bo ją redagowałam.

Bez przesady.

Chciałabym, żeby wszystkie bliskie mi dziewczyny ją przeczytały. Polecałam też ostatnio wszem i wobec książkę o rękopisach Kafki i rozmowy Justyny Dąbrowskiej: Miłość jest warta starania. Wydaje mi się, że te rozmowy pomagają. Tak samo książka Agnieszki Jucewicz o emocjach, Czując – też chciałabym, żeby bliskie mi osoby ją miały. Dziewczynom przed porodem dawałam często Mundrą Sylwii Szwed. Przyszłym rodzicom – Jak kochać dziecko Janusza Korczaka, biały kruk w kraju, w którym o Januszu Korczaku dużo się mówi, ale prawie nikt go nie czyta.

A masz momenty przesytu czytaniem, chciałabyś to rzucić w cholerę, nie widzieć i nie produkować liter?

Nie, mam czasami tak, że już nie mogę fizycznie, oczy mi się męczą od całego dnia przy ekranach. Ale tak żeby w ogóle… Ostatnio dowiedziałam się, że można ściągnąć sobie odcinek serialu z Netflixa na telefon i obejrzeć w pociągu tam, gdzie nie ma zasięgu. Ale nawet o tym nie myślę, bo dla mnie pociąg jest właśnie miejscem nadrabiania czytelniczych zaległości. To czas, w którym nie muszę pracować.

– rozmawiała Olga Wróbel