Aktualności
Jakub Kornhauser, poeta, eseista, tłumacz i literaturoznawca, opowiada między innymi o fascynacji francuską szkołą poematu, inspiracji literaturą podróżniczo-reporterską, pograniczności awangardy, wpływie próz poetyckich Herberta na własną twórczość i rumuńskich filozofach.
Zajmujesz się czytaniem zawodowo, ale na początek chciałem cię zapytać, nie o to, co teraz masz na nocnym stoliku, lecz o te książki zalegające jak wyrzut sumienia, które stale przykrywają nowe tytuły. Masz takie lektury, stale odkładane w czasie, na potem, bo zawsze jest coś ważniejszego do zrobienia?
Twoje pytanie przywołuje mi na myśl wiersz Taty o wymownym tytule Biurko, który składa się z wyliczenia autorów książek i przedmiotów, które leżą na biurku podmiotu wyliczającego – z flamastrami, lampką, Cendrarsem, Carpentierem, Brechtem i Thomasem. „To wszystko leży na moim biurku / Czeka aż coś powiem” – konstatuje głos tekstu. Na moim biurku tkwią sterty książek – po lewej te, które aktualnie tłumaczę i przeglądam w pracy naukowej (surrealiści i poezja konkretna), po prawej słowniki, katalogi i „doraźne pomoce”, w których wyszukuję cytaty (w tym momencie Paw królowej Masłowskiej, Wat i album Ernsta). Ale to żyje, mimo że na stosie. Za to w stertach na podłodze i komodzie czekają lepszego jutra gigantyczne hałdy książek, które chcę przeczytać, ale zanim się to urzeczywistni, przykryją je kolejne, równie wyczekiwane i równie zapominane – najgorzej mają te, które są na samym dole, chyba że dziwnym trafem hałda postanowi się przewrócić i w tym momencie odsłonią się do czytania – teraz te zaszczytne miejsca okupują nowe powieści Christiana Krachta, Georgiego Gospodinowa, reportaże Joanny Czeczott o Petersburgu i Kapki Kassabovej o pograniczu bułgarsko-tureckim, biografia Komedy Grzebałkowskiej. Poezję staram się czytać na bieżąco. Gdybym przywalił tomki wierszy grubą powieścią, nigdy bym się do nich nie dokopał.
Wydałeś niedawno Dziewięć dni w ścianie, kolejny po fetowanej Drożdżowni, tom próz poetyckich. Świadomie testowałeś możliwości języka religijnego, gdyż wiele fragmentów czyta się jak wariacje na temat języka liturgicznego? W ogóle kwestionowanie sensu to bliski ci zabieg.
Nie tylko religijnego – także naukowego, rozmaitych żargonów stąd i zowąd. Dochodzi tu do rozbijania pierwotnych znaczeń, rozsadzania frazeologizmów i klisz, splątywania ich z językiem wykreowanym na potrzeby tekstu (inwersje, elipsy, chiazmy, celowe omsknięcia). Poezja prozą ma sens wówczas, gdy zawodzi oczekiwania czytelnika co do spójności narracji. Wkładanie kija w szprychy racjonalnego wywodu to nie byle chwyt z arsenału awangardzisty, lecz przede wszystkim wyraz nieufności wobec konwencjonalnego oglądu rzeczywistości, w której to co duchowe (irracjonalne, nieświadome) separuje się od poukładanego realizmu. Nie muszę cię przekonywać, że wolę myśleć o świecie w kategoriach znacznie mniej ostrych; dzięki językowi, który zwraca uwagę na siebie, wychwytujemy współegzystowanie różnych płaszczyzn – surrealistycznego naddatku, który idzie ręka w rękę z topograficznym szczegółem, empirycznego osadu, któremu towarzyszy oniryczna zjawa. Po pewnym czasie nie możemy rozpoznać, który element jest który.
Jakbyś nazwał miejsce, między wyobrażeniem a wspomnieniem, gdzie zwykle dzieje się twoja poezja? Uparcie mówię poezja, choć wiem, że sam nie myślisz o sobie w tych kategoriach… Lubisz tracić kontrolę w procesie twórczym?
Nie mam nic przeciwko poezji, wolę ten termin niż cokolwiek innego i im bardziej wydłużam formę, tym chętniej się przyznaję do poetyckiej proweniencji. Poezja brzmi swobodniej, dzięki czemu nie muszę zawracać sobie głowy wymogami odpowiednio prowadzonej narracji. Narracja ma być jak najbardziej poszarpana i zgrzytać, żeby stopniowo wykolejać przyzwyczajenia czytelnika. „Filią jawy” nazwał serbski surrealista Marko Ristić przestrzeń nadrzeczywistości, okupującej ziemię niczyją między szańcami świata zewnętrznego i wewnętrznego. To definicja bliska mojemu postrzeganiu świata w tekście. Punktem wyjścia jest obserwacja, doświadczenie przestrzeni. Meblowanie zaczyna się od elementów najbardziej wiarygodnych, tylko po to, by zaraz potem wsunąć w ten pozornie znajomy kącik intruza z wyobraźni, który cichaczem rozbudowuje w tekście swoją frakcję. Fascynujący jest efekt takiego działania: lubię, gdy język za sprawą melodii, rytmu, materialności oferuje rozwiązania dziwaczne, z pogranicza błędu i szaradziarskiej sprawności. Moment osuwania się w niepokojącą inność, po której nie chce się już czytać dalej, tylko bezwiednie powtarza się pojedyncze frazy.
Konsekwentnie posługujesz się w swojej twórczości poetyką prozy poetyckiej. Jaka tradycja jest ci najbliższa jako czytelnikowi? Francuska? Czeska? Bardziej Herbert czy Julia Hartwig, a może Miłobędzka z Anaglifami?
Wszystkie modele, które podsunąłeś, są mi w pewien sposób bliskie. Oczywiście, przeszedłem lekcję fascynacji francuską szkołą poematu prozą – zwłaszcza Rimbaud i kubiści: Reverdy i Jacob, potem Ponge i Leiris – która ustawiła moje wcześniejsze próby poetyckie w orbicie konkretu i geometrii z jednej strony i quasi-anegdotyczności ze strony drugiej. Hartwig była mi bliska przede wszystkim jako tłumaczka Apollinaire’a, Jacoba i Michaux – uważam, że z tej roli wywiązała się bez zarzutu. Miłobędzką czytałem raczej w kontekście poezji konkretnej, jako dwugłos z Dróżdżem. Dorzuciłbym do tego rzecz jasna Białoszewskiego, który jest mi bardzo bliski zarówno w odniesieniu do pracy z językiem mówionym (nasłuch), jak i formą tekstu (poezją prozą), i wczesnego Sosnowskiego, z czasów Konwoju. Opery i wcześniejszych tomów, a także młodego Macheja przefiltrowanego przez Czechów. Choć nie ulega wątpliwości, że to prozy poetyckie Herberta oddziałały na moją poetykę najmocniej. Uważam, że pierwsze tomy Herberta to najbardziej niedoczytany materiał polskiej poezji powojennej: toż to najczystszej krwi awangarda, surrealistyczne obrazowanie idące w parze z kubistycznym rygorem formalnym (anegdota Jacobowska)! Co więcej, te teksty wciąż działają, są żywe i mocne w uchu.
Jakie zjawiska w obrębie współczesnej polskiej poezji wydają ci się najbardziej warte uwagi?
Myślę, że w ostatnich latach wyewoluowało sporo ciekawych dykcji – od eksperymentalnych po bardziej klasyczne. Obserwuję chęć powrotu do poezji konkretnej i działań na styku wizualności i werbalności (u Kaczanowskiego, u Mokrego, u Przybyły, u Krzaczkowskiego), co oczywiście ma swój rodowód w poezji Foksa, Sosnowskiego, Sendeckiego. Świetne rezultaty daje poezja „z nasłuchu”, kompilująca polszczyznę mówioną i pisaną (Witkowska) oraz poruszająca się na styku językowej czujności i cielesnego zaangażowania (Klicka, w pewnym sensie Małek). Dalej – poezja surowa, idąca w stronę mocnego, empirycznego detalu z natury (Lebda) lub detalu bardziej czułego, podbitego duchem impresji (Gutorow, Suwiński, Gleń). Dużo ciekawego nadal znajdziemy w poezji codzienności, która otwiera się na zmiany w języku i przestrzeni (Świetlicki, Bielicki, Janicki, Wiedemann), liryka cielesno-organiczna (Bartczak, Fiedorczuk, Pasewicz) i lokalno-etno-filozoficzna (Owczarek, Robert, Ślązacy), mocny i trafny głos o dzisiejszości (Kopyt, Pietrek, Góra), a do tego ostatnie tomiki Jarniewicza i Króla – najwyższe osiągnięcia w zastosowaniu postmodernistycznej poetyki do szczerej, intymnej wypowiedzi prosto z trzewi. Różnorodność tych propozycji jest doprawdy imponująca; od minimalizmu po frazę rozpasaną, od haikuidalnych migawek po napęczniałe poematy, od poszarpanych z prawej, przez poezję prozą, po poszarpane z lewej.
Dostrzegasz wśród młodej polskiej prozy, autorów o wywrotowych, awangardowych, poszukujących, nieuładzonych autoramentach?
Przyznam, że nie śledzę polskiej prozy fikcjonalnej tak dogłębnie jak poezji i non-fiction. Czytam raczej prozę zagraniczną – w tłumaczeniach i oryginale. Lubię rzecz jasna Dorotę Masłowską za nieprawdopodobne wyczucie rejestrów języka, pod tym względem jeszcze bardziej odpowiada mi proza Marcina Kołodziejczyka czy Ziemowita Szczerka; wszystko to jednak książki pisane „z nasłuchu”, metodą nieomal etnograficzną, paradokumentalną. I dobrze, kupuję to. Pytanie, czy to jest wciąż młoda literatura? Spośród prozatorskich debiutów ostatnich lat wyróżniłbym Weronikę Murek z Uprawą roślin południowych metodą Miczurina: ten rodzaj magicznego realizmu opartego z jednej strony na duchowości wschodniej, z drugiej – na wkomponowanym w etnosferę intertekstualizmie sprawdził się tu doskonale. Żal, że tak wcześnie zabrakło Tomasza Pułki: jego Vida local to przykład mocno eksperymentalnej prozy, czerpiącej garściami z najlepszych neoawangardowych wzorów, ale również zadłużony w empirii.
Jesteś zapalonym cyklistą. Zastanawiam się, czy można się będzie kiedyś spodziewać po tobie Dzienników rowerowych? Czy masz może swoją ulubioną lekturę, która inspirowana jest pokonywaniem przestrzeni, forsowaniem dali?
Przez ponad rok pisałem do krakowskiego dodatku „Gazety Wyborczej” cykl szkiców o wspólnym tytule Granice miasta, które były czymś w rodzaju rowerowego dziennika podróżnego. Testowałem możliwość tekstu o trojakim charakterze: prozy poetyckiej opartej na doświadczeniu obserwacji, eseju krajoznawczego i osobistej notatki z dnia codziennego. Koncept na tyle się sprawdził, że teksty ukażą się, po odpowiedniej `obróbce, w postaci książkowej wiosną 2020 roku. Ale rowerowo-tekstową pasję realizuję także w ramach portalu Małopolska To Go, gdzie zamieszczam relacje z rowerowych wypraw po Małopolsce, wytyczając interesujące z punktu widzenia kulturowego i przyrodniczego trasy. Wprawdzie nie mam tu miejsca na poetycką dezynwolturę, ale mogę sobie powetować tę stratę wplataniem w tekst zrobionych podczas jazdy zdjęć. Powiem ci, że zawsze się inspirowałem literaturą podróżniczo-reporterską, w tym rowerową, zwłaszcza taką, w której czuć było indywidualny, poetycki rys. Mógłbym wymienić Wolfganga Büschera z jego pieszymi wędrówkami po Europie i Stanach, Daniela Kaldera o niepowtarzalnym duchu gonzo-flanerowania, czy bardziej statecznego, lecz intelektualnie porywającego Karla-Markusa Gaussa. Przede wszystkim jednak Paola Rumiza z Legendą żeglujących gór, w której to książce przemierza Alpy na rowerze, dzieląc się przy okazji wieloma odkryciami natury literackiej.
Jesteś admiratorem XX-wiecznych awangard. W swojej ostatnio wydanej książce akademickiej, pod tytułem Awangarda. Strajki, zakłócenia, deformacje, pisałeś: „Historia awangardy w Europie Środkowej od początku będzie historią namacalną, fizykalną, okaże się meblowaniem nieistniejącego – albo: ledwie zaznaczonego – terytorium”. Jakich cenisz autorów i kogo wymieniłbyś jako przykłady pisarzy „meblujących nieistniejące terytorium”?
Interesują mnie – jako czytelnika i literaturoznawcę, a także tłumacza – szczególnie tacy pisarze, którzy podchodzą do swojej twórczości transdyscyplinarnie. Awangarda to dla mnie bowiem zjawisko, u którego podstaw tkwi przekonanie o zastąpieniu tradycyjnego podziału na dziedziny sztuki tworzeniem pogranicznym, wykorzystującym możliwości wielu środków ekspresji. W tym sensie owo meblowanie jest procesem, który nigdy się nie kończy, gdyż podlega nieustannej remediacji. Artyści tacy jak na przykład Jiří Kolář (poeta, prozaik, autor dzienników, plastyk) Miroljub Todorović (twórca sygnalizmu, neoawangardowego kierunku opowiadającego się za poezją performatywną i komputerową), Vujica Rešin Tucić, węgierscy artyści multimedialni z László Laknerem na czele, rumuńscy i czescy surrealiści, oczywiście nazwisk jest wiele więcej.
Jeszcze chwilę pozostańmy przy tej monografii. Piszesz: „W Polsce surrealizmu nigdy nie było i do dzisiaj nie ma”. Naprawdę tak trudno wpisać w ten nurt jakieś nazwiska?
Tak, jestem o tym mocno przekonany. Poza paroma wyjątkami – presurrealizmem juweniliów Witkacego czy Watowego Piecyka, jakimiś odosobnionymi passusami z Ważyka, Schulzem, Vogel, później niektórymi urywkami z Harasymowicza, wczesnych Kornhausera i Barańczaka, ich uczniów, np. Macheja, potem Sosnowskiego, jeszcze później Meleckiego, Wiedemanna, Honeta, Owczarka – trudno mówić o surrealizmie. A o świadomym surrealizmie, o przyswojeniu doktryny i poetyki – w ogóle. Oczywiście, w ostatnich latach widać zainteresowanie awangardą nieprzetworzoną przez postmodernizm – u Rybickiego, Przybyły. U Mokrego, Krzaczkowskiego, a nawet u Malek i Klickiej. Jednak będzie to trop albo dadaistyczny, albo sytuacjonistyczny, albo konkretystyczny. Odwołań do tradycji Bretona et consortes brak, bo brak w Polsce tradycji wykształconej w Czechach, Rumunii, Serbii, nie tylko we Francji, brak także tłumaczeń. Paradoksalnie największym surrealistą polskim – w swoim pierwszym, prozopoetyckim, „bajkowym” okresie – pozostaje Herbert.
Bardzo upraszczając, można wysnuć z twojego pisania wniosek, że dzięki awangardzie inni (naukowcy, politycy, urzędnicy etc.) uwierzyli, że można zmieniać świat. Miałbyś tu jakiś konkretny przykład? Wskazałbyś takie publikacje, które przewróciły ci w głowie?
Rewolucja miała się dokonać zarówno na planie społecznym (redukcja antropocentryzmu na rzecz rewaloryzacji statusu przedmiotów i bytów nie-ludzkich), jak i na płaszczyźnie języka. O ile pierwszy cel został zrealizowany jedynie w bujnych i fascynujących wizjach ideologów-poetów – choć dzisiaj, po stu nieomal latach widzimy, jak bardzo surrealiści byli profetyczni – o tyle drugi cel osiągnięto z dużym sukcesem. Większość dorobku twórczego surrealistów czeskich czy rumuńskich nie starzeje się nic a nic, to nadal mocne propozycje, które rozstawiają całą produkcję literacką po kątach. Choćby Przewaga kręgów i Vasco da Gama Gellu Nauma z lat 40., wciąż będące niedościgłymi wzorami poematów-rzek, w których język to buzuje, swobodnie skacząc po czasoprzestrzeni, to uspokaja się, układa w delikatne zmarszczki na stronie. Albo opowiadania Gherasima Luki, kapitalne połączenie rozregulowanego strumienia świadomości i feerii językowych zawijasów, które mówią jedno: świat się skończył i żyjemy jedynie we wnętrzu naszych jaźni. Prawdziwa rewolucja!
Jesteś redaktorem serii wydawniczych „awangarda/rewizje” (Wydawnictwo UJ), „Rumunia dzisiaj” (Universitas) i „wunderkamera” (Instytut Mikołowski). Swoje posłowie do książki O granicy Gabriela Liiceanu, zaczynasz tak: „Rumunia to kraj wybitnych filozofów”. Który jest Ci najbliższy i dlaczego?
Rzeczywiście, tacy myśliciele, jak Eliade, Cioran, Noica, a także ich uczniowie – Liiceanu czy Pleşu – to nazwiska ważne i znane. Trudno wyobrazić sobie karierę „myśli słabej” w ontologii Vattima bez Noiki. Trudno mówić o melancholii i upadku współczesności bez odwołań do Ciorana. Choć powiem ci szczerze, że dla mnie najważniejsi są cały czas pisarze, zwłaszcza tacy, którzy mieli za sobą epizod eseistyczny, byli autorami manifestów lub rozpraw. Szczególnie postkonstruktywiści – jak Ilarie Voronca – plus wcześni i późni surrealiści, Geo Bogza, Gherasim Luca, Gellu Naum. Miałem szczęście i przyjemność tłumaczyć ich na polski. Eseje Bogzy z początku lat 30. – Twórcza wściekłość czy Rehabilitacja snu – są mi szczególnie bliskie ze względu na nieposkromiony, gwałtowny, a przy tym nieodparcie poetycki charakter. Domaganie się rewaloryzacji codzienności z quasi-mistycznych pozycji przy jednoczesnej wierze w dogmaty surrealizmu – oto mieszanka wybuchowa.
Przetłumaczyłeś ostatnio i wydałeś w Mikołowie Biernego wampira Gherasima Luki, najpoważniejsze – jak piszesz – osiągnięcie rumuńskiego surrealizmu. Czy masz coś teraz na swoim translatorskim warsztacie? Możesz wymienić swoich ulubionych tłumaczy, inspirujących cię we własnej pracy?
Cenię tłumaczy, którzy biorą się za literaturę eksperymentalną, awangardową, niszową i potrafią wyzbyć się przyzwyczajeń z tłumaczenia „tradycyjnej” literatury, w którym chodzi przede wszystkim o oddanie sensu. Równie ważna jest przecież melodia oryginału, materialny kształt tekstu, liczba liter w poszczególnych słowach. Tekst ma brzmieć podobnie, a nie tylko znaczyć to samo. Oczywiście, nie ma zbyt wielu tłumaczy, którzy specjalizowaliby się w takiej działalności, toteż nie ma przekładów literatury eksperymentalnej. Nie ma też wielu, którzy, podobnie jak Barańczak, byliby szaradzistami, kuliby w języku jak w rozpalonym żelazie. Cóż, z ciężkim sercem próbuję załatać tę lukę w serii „wunderkamera”. Po Biernym wampirze przygotowuję tom rumuńskich opowiadań Gherasima Luki, a w tym roku ukaże się również wybór cyklów poetyckich Gellu Nauma. Do tego z Joanną Kornaś-Warwas myślimy o antologii rumuńskiej poezji XX wieku.
Teraz chciałem zapytać o twórczość twojego taty, Juliana Kornhausera. Od kilku lat, sukcesywnie z Adrianem Gleniem, zajmujecie się redaktorską pracą, przygotowując pełne wydania poezji, prozy i krytyki autora Origami. Ostatnio ukazała się Krytyka zebrana. Tom I (WBPiCAK). Który Julian Kornhauser jest Ci najbliższy jako czytelnikowi i dlaczego?
Bliski mi jest zarówno Julian Kornhauser surrealista, ekspresjonista, autor tomu Nastanie święto i dla leniuchów, Julian Kornhauser nowofalowy, zwłaszcza ze Stanu wyjątkowego, jak i Julian Kornhauser – ponowofalowy intymista i obiektywista (by przywołać wspaniałe Osiem linijek). Ale także Julian Kornhauser tworzący z nasłuchu, wyczulony na potoczną, mówioną polszczyznę – z tomu Hurrraaa!, o którym ciepło pisali Komendant, Sommer, Lipszyc. Nie wspominam nawet o tacie-tłumaczu i propagatorze serbskiej neoawangardy, bo to osobny temat. Bez jego przekładów MiroljubaTodorovicia, Vujicy Rešina Tucicia czy Tomaža Šalamuna nie wyobrażam sobie współczesnych awangardowych dykcji poetyckich.
Co teraz czytasz? Czy są książki, które niebawem się ukażą i nie możesz się już doczekać ich lektury?
Jestem świeżo po lekturze nagrodzonego Bookerem Lincolna w bardo George’a Saundersa, który zrobił mnie wielkie wrażenie, podobnie jak Inni ludzie Doroty Masłowskiej (mam tę książkę za wielki powrót autorki do formy z okolic Między nami dobrze jest). Zaczytuję się wszerz, wzdłuż, wspak i wprost w nowej książce Darka Foksa – Café Spitfire. I jeszcze powróciłem do niepoważnych wierszy Edwarda Leara i recytuję sobie na głos jego The Scroobious Pip. Czekam natomiast na polski przekład Serotoniny Michela Houellebecqa, autora, którego cenię i lubię, choć nie zawsze – a nawet: coraz rzadziej – zgadzam się z jego wizją współczesności. Natomiast umiejętność poruszania się między rejestrami – od zjadliwej satyry po sentymentalne westchnienia – pozostaje u niego na najwyższym poziomie.
Czytanie wymaga od ciebie całkowitego skupienia i oddania czy jesteś w stanie czytać gdzie bądź, przy muzyce, w gwarnym pociągu i tak dalej?
Wręcz uwielbiam czytać w pociągach, zwłaszcza powieści, eseje, reportaże. Podróżuję często i tak się przyzwyczaiłem do czytania, gdy świat miga mi za oknem, że gdy nie miga, nie umiem się skupić. Oczywiście, z poezją jest trochę inaczej: to wymaga herbaty i czekolady. I wcześniejszych stu kilometrów na rowerze.
– rozmawiał Bartosz Suwiński