Aktualności
Rafał Woś, dziennikarz i publicysta ekonomiczny, opowiada o lekturach ekonomiczno-biznesowych, powrocie do ulubionych książek z dzieciństwa, nauce czytania na kryminałach Agathy Christie, pierwszej książce, przez którą stracił kontakt z rzeczywistością, niechęci do reportaży, fascynacji Austro-Węgrami i powieści, w której Niemcy kolonizują Księżyc.
Co pan teraz czyta?
Co tydzień mam kolumnę z recenzją książki ekonomiczno-biznesowej w „Dzienniku. Gazecie Prawnej”, co oznacza, że co tydzień czytam i recenzuję jakąś nową pozycję z tej bańki. Akurat wczoraj wysłałem tekst poświęcony książce, która w zasadzie, co się rzadko zdarza, nie jest żadną literaturą, tylko bardzo dobrym zbiorem dokumentów i statystyk dotyczących niezwykle ważnego zjawiska, które w Polsce zupełnie przemilczano i zafałszowano, czyli tego, jaki był właściwie potencjał przemysłowy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. To dosyć niewiarygodne, że choć w przestrzeni publicznej ostatnich trzydziestu lat dominuje przekonanie – właściwie każdy ma wyrobione zdanie na ten temat – że przemysł Polski Ludowej był fatalny, to w zasadzie mamy bardzo mało statystyk tego dotyczących. Ogłoszenie śmierci polskiego przemysłu było bardzo wygodne dla klasy politycznej i dla tych, którzy ten przemysł kupowali, bo gdy panuje przekonanie, że to nic nie warte, można wszystko taniej kupić, łatwiej sprywatyzować. Ale znaleźli się ludzie wokół profesora ekonomisty Andrzeja Karpińskiego, którzy to z benedyktyńską starannością badali i raz na jakiś czas wypuszczali książki oparte głównie na statystykach. To bardzo ciekawy typ literatury, bo z jednej strony jest mało do czytania, a z drugiej strony samo przerzucanie tych tabel robi wrażenie. Przeglądając te statystyki przy pisaniu, miałem takie wrażenie, że to coś wartego więcej niż tysiąc słów. Przerzucałem sobie kolejno: przemysł mleczarski, przetwórczy, ale też nowoczesny, w stylu elektroniki: większość z zakładów już nie ma – zostały zamknięte, sprzedane, zlikwidowane… To robi wrażenie.
Ale, jak rozumiem, to wyjątek.
Tak, bo zazwyczaj piszę jednak o pełnoprawnych książkach, gorszych lub lepszych. Można je podzielić na kilka typów: jeden to takie książki ekonomiczno-publicystyczne, np. z ostatnich tygodni historia kapitalizmu opowiedziana poprzez historię wydobycia zasobów naturalnych, czyli Wydobycie Ugona Bardiego. Bardi z dużą wiedzą geograficzną i geologiczną pokazuje, skąd się te różne metale i pierwiastki wzięły, jak tworzyły się cywilizacje w oparciu o ich wydobywanie, a wreszcie – doprowadzając nas do współczesności – jakie to ma konsekwencje ekologiczne. Drugi typ książek to wyszydzane przez wielu poradniki ekonomiczno-biznesowe. Ja akurat lubię raz na jakiś czas przeczytać taką książkę, bo nie uważam, że byłoby źle, gdyby polscy menadżerowie, osoby, które zarządzają ludźmi, bazowali nie tylko na swoich intuicjach, ale i na wiedzy, słowem: żeby przeczytali coś na ten temat. Niedawno recenzowałem taką książkę Ciche przywództwo Davida Rocka, gościa, który bardzo się interesuje neuronauką i uważa, że można jej zdobycze zastosować, doradzając tym, którzy zarządzają innymi ludźmi, tak by stali się lepszymi szefami. Z tej książki bardzo utkwiła mi w pamięci jedna rzecz. Rock dowodzi, że za każdym razem, kiedy się uczymy nowej rzeczy, powstaje nam w mózgu nowe neuropołączenie, które otwiera nas na zupełnie nowe perspektywy. Bardzo to do mnie przemawia, bo mam wrażenie, że wielu ludzi ma problem z wiedzą. Traktują mózg jak skrzynię, do której wrzucamy coraz to nowe rzeczy, większości z nich nigdy nie używamy, one się tam gromadzą jak takie stare przedmioty i rdzewieją. Ci, którzy uważają, że się dowiedzieli już w życiu bardzo dużo, boją się, że nie będą mogli tej skrzyni domknąć, jeśli za dużo do niej wrzucą. I to spojrzenie Rocka jest dla mnie bardzo ożywcze. Polecam tę książkę tym, którzy są przekonani, że wszystko już było, wszystko wiedzą i nic ich nie zaskoczy.
A zdarza się panu w ogóle czytać coś dla przyjemności?
Tak, staram się mieć taką kupkę książek, które są ostentacyjnie nieprzydatne. Będąc dziennikarzem, publicystą, łatwo się zamienić w takiego psa gończego, to znaczy kogoś, kto wstaje rano i już zaczyna niuchać, co by tu można użyć do bieżącej pracy. Staram się przed tym bronić, wyszukując sobie takie rzeczy, których mój wyspecjalizowany w ogarnianiu rzeczywistości na potrzeby pracy mózg nie będzie w stanie wykorzystać. Z wielką radością wróciłem ostatnio do książek, które są dla mnie takim synonimem dzieciństwa, czyli do wydawanej od początku lat 90. aż do teraz serii książek autorstwa dziennikarza sportowego Andrzeja Gowarzewskiego z Katowic, takich encyklopedii piłkarskich. To była taka rzecz, którą kupowałem jako młody chłopak obok tygodnika „Piłka Nożna”.
To ja jeszcze „Przegląd Sportowy”.
Nie czytałem tego wtedy, samo gromadzenie i oglądanie mi wystarczało. Zresztą słusznie, bo myślę, że wtedy bym tego nie docenił. Czytam teraz taką poboczną serię, Kolekcja klubów, w której wyszło kilkanaście książek o polskich drużynach. Teraz czytam akurat tom poświęcony Cracovii Kraków, wcześniej czytałem o Wiśle, w planach mam książkę o Górniku Zabrze, a jeszcze wcześniej przeczytałem książkę o klubach z Lwowa i Wilna. Pomijając już fakt, że to niesamowita kopalnia wiedzy o piłce, ale też o tamtych czasach, to Andrzej Gowarzewski ma taki swój niesamowity styl. Warto to podkreślić, bo nie jest to powszechna wiedza – oczywiście, ci którzy znają jego książki, wiedzą o tym, można puścić do nich oko, powiedzieć Gowarzewski i wiadomo, że to niesamowity stylista. To taki felietonista-narzekacz, czyli człowiek świadomy swej wartości i unikalności tego, co robi. Nie szczędzi światu różnych takich szpil, kiedy przyłapie kogoś na błędzie, np. dotyczącym tego, że w jakichś tam danych statystycznych komuś nie chciało się sprawdzić, że mecz się nie odbył albo że skład był inny, bo oficjalnie podano jeden, ale tak naprawdę wyglądało to inaczej, albo że jakieś nazwisko to tak naprawdę pseudonim i wystarczyło zapytać. Kiedy on kogoś złapie na wpadce, to jest bezlitosny. Oczywiście dziś nie ma to żadnego znaczenia, bo najczęściej ci ludzie nie żyją albo nikt ich nie zna. Ale Gowarzewski to taki typ bardzo dociekliwego, wręcz pedantycznego autora, piszącego jednocześnie piękną polszczyzną. Ma swój styl. W ogóle w literaturze mieć swój styl to duża sztuka. Wypracować coś, co będzie autentyczny, nie będzie próbą naśladowania kogoś innego. Zazwyczaj pracuje się na to latami.
A zdarza się panu sięgać po literaturę piękną?
Tak, zdarza się, ale nie tak znowu często. Ostatnia rzecz, jaka zrobiła na mnie duże wrażenie, to nieprzetłumaczona niestety na język polski powieść austriackiego dziennikarza Hannesa Steina, Der Komet. Ma już parę lat, została wydana chyba w roku 2013 albo 2014 roku, kiedy w niemieckojęzycznym świecie wydawniczym powstawało dużo książek o setnej rocznicy wybuchu I wojny światowej, który czczą tam jako koniec starego porządku, starych imperiów itd. Była zresztą też książką Floriana Illiesa 1913. Rok przed burzą, która ukazała się u nas. Widziałem też, że ktoś wydał polską wersję o roku 1919.
Profesor Chwalba. Co z tym Steinem?
Ta Kometa to taka fantazja, powieściowa historia alternatywna o tym, co by było, gdyby I wojna światowa nie wybuchła. Mamy tam cały ciąg wydarzeń – nie ginie arcyksiążę Franciszek Ferdynand, nie ma pretekstu do wypowiedzenia wojny, więc wojna nie wybucha, nie ma wielkiego kryzysu, więc nie ma nie ma nazizmu, nie ma nazizmu, więc nie ma II wojny światowej, nie ma II wojny, to nie ma Holocaustu… Ale również Europa nie traci swojego znaczenia geopolitycznego, a Stany go nie zyskują. Ponieważ autor jest Austriakiem, opowiada z perspektywy monarchii austro-węgierskiej. I stąd się wzięła moja fascynacja tym trochę zapomnianym imperium. W Polsce ono znane jest głównie jego szwejkowskie, a czasem galicyjskie oblicze, czyli jako takie niezbyt poważne imperium, trochę zabawne, pragmatyczne, bezideowe… Ta książka pokazuje je z zupełnie innej strony – ze strony Wiednia, który jest takim europejskim Nowym Jorkiem. Rozwija się tam na przykład psychoanaliza i te wszystkie opowieści, cała ta sieć skojarzeń prowadząca nas przez Woody’ego Allena i innych wielkomiejskich neurotyków, to się wszystko dzieje tutaj w Wiedniu.
To zresztą akurat prawdopodobny scenariusz. Przynajmniej w tym miejscu.
Jednocześnie mamy tu rozjazd między nastawionymi na technologię Niemcami, którzy kolonizują Księżyc, gdzie można sobie pojechać w podróż poślubną i popływać w basenach w stanie nieważkości, i Austrią, która jest stolicą kultury.
Jak się ma dzieci, to czasami mnożnik samolotowy jest zbyt duży, więc podróżuje się samochodem, ale chciałoby się wyruszyć trochę dalej, żeby zobaczyć coś, czego się jeszcze nie widziało. Także dzięki temu odkrywam teraz te dawne Austro-Węgry – Słowację, Czechy, Rumunię, Austrię, ale i dalsze ich zakątki. W ostatnie ferie dotarłem do Triestu, który był portem habsburskim, i tam otworzyłem się na cały nowy, nieznany mi rozdział historii literatury i opowieści o Austro-Węgrzech. Przeczytałem na przykład Sumienie Zena Italo Svevo i Trieste and the meaning of nowhere Jan Morris, takiej pani, która stacjonowała jako żołnierka wojsk alianckich w Trieście w 1946, a po wyjściu z wojska zaczęła pisać, zajmując się głównie historią Pax Britannica. Potem dokonała korekty płci, a na koniec aktywnego życia pisarskiego napisała książkę, która jest medytacją na temat Triestu i jego historii. To właściwie literatura piękna i takie rzeczy też staram się czytać. Ale moje zainteresowania chodzą dziwnymi ścieżkami.
Może wróćmy na chwilę do dzieciństwa. Miał pan jakieś ulubione, najważniejsze książki?
Mam wielki sentyment do klasycznych kryminałów, do książek Agathy Christie, bo dzięki nim nauczyłem się czytać. Ale nie wyniosłem z domu umiłowania książki i nawyku czytania. Książki były, pamiętam nawet jak ojciec, korzystając z pierwszego powiewu wolności, zamówił sobie w jakimś wydawnictwie, pewnie już nieistniejącym, powieści, o których słyszał wcześniej, że nie można ich wydawać, czyli Archipelag Gułag i Blaszany Bębenek. Książki były, ale nie, żebyśmy je czytali czy się nimi fascynowali. Mnie książki długo męczyły, dominowała telewizja, bo to łatwe. Czytałem lektury, bo starałem się być pilnym uczniem, ale nie miałem takiego flow, nie odlatywałem przy książkach. Wciągnęła mnie dopiero Tajemnica w trzech aktach Christie, która przyszła do domu, bo rodzice wpadli w sidła Świata Książki, który miał wtedy schemat prenumeraty: wysyłali człowiekowi książki, dopóki się jej nie wypowiedziało. I to był pierwszy raz, kiedy straciłem kontakt z rzeczywistością, chciałem wiedzieć, co jest dalej. Agatha Christie nauczyła mnie czytać. Wcześniej miałem coś takiego tylko raz, to był wywiad-rzeka z Józefem Młynarczykiem, bramkarzem reprezentacji Polski w latach 80. Do tego stopnia jestem wdzięczny tym kryminałom, że teraz zainteresowałem moje dzieci Sherlockiem Holmesem. Mamy takie grube wydanie ze wszystkimi książkami o Sherlocku i czytamy je teraz po kolei. Od początku, czyli od Studium w szkarłacie i Znaku czterech. Dzieci mają 10 i 7 lat, wiec to ciekawe wprowadzać je w ten świat, który zresztą je interesuje i pociąga, choć czasami się boją. Sentyment do kryminałów pielęgnuję do dziś.
Miał pan książkę formacyjną? Może światopoglądowo, ale niekoniecznie.
Nigdy nie miałem tak, żebym przypadkiem trafił na coś, co wywróciło mój świat do góry nogami. Moje poglądy raczej ewoluowały, także pod wpływem lektur. Ale była to właśnie raczej ewolucja niż rewolucja. Trafiałem na jakiś trop, najczęściej związane to było ściśle z pracą zawodową, od razu jakoś go pogłębiałem, czytałem wywiad z autorem, brałem sobie z tego jakieś puzzle i dopasowywałem do innych części własnej układanki, co prowadziło mnie do kolejnych odkryć. Najważniejszymi elementami tej układanki z punktu widzenia moich poglądów społeczno-polityczno-ekonomicznych są krytyczne pozycje dotyczące polskich przemian – książki Tadeusza Kowalika i Jacka Tittenbruna. Potem sam napisałem Dziecięcą chorobę liberalizmu, która również się z tym problemem mierzy. Mógłbym wskazać cały szereg książek, które mnie uformowały, ale jednej nie byłbym w stanie wybrać.
A są jakieś książki, których pan unika?
Niezbyt lubię reportaże, nie rozumiem ich fenomenu, nie rozumiem, dlaczego opisanie czegoś od strony pojedynczego człowieka miałoby być bardziej wartościowe niż spojrzenie na coś z góry. To częsty spór w redakcjach między tymi, którzy uważają, że tylko historie ludzkie są warte opisania, i tymi, którzy uważają, że publicystyka nie ma się czego wstydzić. Bardzo często nie lubię w reportażach tego, że pisane są według z góry narzuconego schematu. Jeżeli to jest mistrz reportażu, ktoś, kto ma własny styl, własny język, jak np. Artur Domosławski, to od razu to się wyczuwa. Ale bardzo często reportaż są tak schematyczne, jakby były pisane według stylebooka: najpierw historia ludzka, później szerzej, szerzej, szerzej, a na końcu wnioski. I jak się dochodzi do tych wniosków, to widać, że jeśli autorowi brak bagażu teoretycznego, publicystycznego, historia ludzka nie przechodzi szerzej, nie ma bardziej uniwersalnego wymiaru. Ten lejek pozostaje taką strużką, a nie rozszerza się i może właśnie dlatego publicystyka mnie bardziej pociąga – przynajmniej od razu widzę, czy to jest erudycyjne, szerokie, warte zachodu, a nie że poświęcę czas i uwagę na śledzenie ludzkiej historii, a autor czy autorka nie dowiezie i zostanę trochę z niczym.
Na pewno jest nadprodukcja reportaży, ich jakość jest bardzo różna, niewiele z tego zostaje.
Jak myślę sobie o książkach, to najfajniejsze są właśnie te, z których coś zostaje w głowie, coś, do czego możesz się odwołać, jakaś myśl, punkt widzenia, który zmienił twoje spojrzenie na sprawy. Do tej pory utkwiła mi w pamięci książka, która zupełnie przypadkiem mi wpadła w ręce i nawet napisałem jej recenzję do „Dziennika”, ale okazało się, ze dzień wcześniej ktoś inny w innym miejscu gazety też o niej napisał i nawet jej nie opublikowałem (to chyba jedyna recenzja w życiu, której nie opublikowałem). Była to książka poznańskiego akademika Przemysława Czaplińskiego Poruszona mapa. Czapliński opowiada między innymi o tym, że polska literatura po transformacji była skupiona na osi Wschód/Zachód, próbując udowodnić – czasami we wręcz okropny sposób – że nie jesteśmy Wschodem, lecz Zachodem. Wspaniale pokazał to na przykład u Kapuścińskiego, który pojechał do Rosji w 1991 roku i na siłę próbował dowieść, że ci Rosjanie to taki Wschód, to nie my, my jesteśmy inni! Jednocześnie to wdzięczenie się do Zachodu, to całe przywracanie pamięci, fenomen Kundery, że my to właściwie jesteśmy tacy Francuzi, którzy nie wiadomo skąd wzięli się w tej części Europy. Czapliński pokazuje też, ze to później się odwraca, pojawia się zainteresowanie osią Północ/Południe, literatura skandynawska, kryminały. A z drugiej strony – i to się zbiega z tym, o czym mówiłem wcześniej – mamy te podróże, Polacy odkrywają bogactwo skarbnicy austrowęgierskiej. Ciekawe, co będzie następne, w którą stronę to będzie zmierzało. Mówię o tym dlatego, że mimo iż czytałem tę książkę dwa lata temu, kiedy ona wyszła, to mnóstwo razy opowiadałem ją różnym ludziom – i Polakom, i jakimś osobom, z którymi rozmawiałem o Polsce na świecie – i to jest taka opowieść, po której mam wrażenie, ze ludzie byli mi wdzięczni, bo nie musieli czytać tych wszystkich książek, a mieli tezę, z którą się musieli zmierzyć. Więc cenię takie książki, które zostają w głowie. Niedawno zadzwonił do mnie Czapliński, z którym się wcześniej nie znaliśmy. Przedstawił się, powiedział, że nie wie, czy go znam. Odparłem, że tak, oczywiście, jest pan autorem jednej z najlepszych tez, na jakie trafiłem. Bardzo się ucieszył.
Jeszcze z tych dziedzin niepracowych, z tego, co czytam dla przyjemności, to oprócz historii piłki nożnej jednym z najbardziej interesujących mnie tematów jest historia miast czy w ogóle opowieści o miastach, ale bardziej dokumentalne niż powieściowe. Gdy jestem w jakimś miejscu, lubię móc przejść z autorem dobrze wytyczonym szlakiem. A trzecim zbiorem tematów, które mnie pociągają, jest architektura i urbanistyka, pomysły na miasto. Bardzo lubię taki kwartalnik „Autoportret” wydawany przez Małopolski Instytut Kultury. Tam się bardzo dużo dowiaduję o historii architektury, historii urbanistyki, nowych trendach. Każdy numer jest poświęcony czemuś innemu, na przykład ostatnio był numer poświęcony architekturze postmodernizmu. Bardzo jest to dla mnie ciekawe.
Wspomniał pan, jeszcze zanim zaczęliśmy wywiad, o socrealizmie. Są tacy autorzy z polskiej literatury socrealistycznej, po których pan sięga? Albo do których ma pan duży sentyment?
Na pewno Bruno Jasieński. To nie jest socrealista, raczej futurysta, ale również pogardzany obecnie z powodów ideologicznych. Kiedyś znalazłem na półce Palę Paryż, przeczytałem tę książkę z dużym zainteresowaniem. A z non-fiction dużo ciekawych rzeczy wydawano w PRL-u w serii Biblioteka Myśli Marksistowskiej, np. książkę Karla Kautsky’ego Pochodzenie chrześcijaństwa. To jest sążnista opowieść, historia Rzymu ukazana poprzez chrześcijaństwo, napisana przez socjalistę, czyli krytyczna. Ale tak dobrze napisana i tak ciekawie wydana – w zupełnie niedzisiejszy sposób, inaczej się teraz przypisy umieszcza, inaczej się to łamie, i nie wiem, czy tamten styl nie podobał mi się bardziej. Pamiętam, że czytałem to kiedyś w drodze i nie miałem nawet czym podkreślać; głupio mi było długopisem, bo to jednak książka taka już sześćdziesięcioletnia, ołówka nie miałem, a miałem taką potrzebę, żeby sobie zaznaczyć niektóre rzeczy, wrócić do nich i jakoś je przetworzyć. Dużo rzeczy zapamiętałem, więc sposób łamania był naprawdę dobry. Ilekroć sięgam po te książki z lat 50. czy 60., widzę wysoki kunszt edytorski, dobrą redakcję… Widać to wszystko, na co się dziś zżymamy, kiedy mówimy „czy redaktor to czytał?”. No nie czytał albo czytał, ale jednocześnie czytał pięć innych rzeczy. Widać więc, jak mogłoby to dziś wyglądać. A jednocześnie ówczesne nakłady powalają.
Pewnie sto tysięcy? Ostatnio przeglądałem jakieś starsze rzeczy i 50 tysięcy to za PRL-u nieduży nakład. Na koniec zapytałbym o plany czytelnicze.
Ponieważ kilka miesięcy temu zacząłem pracować w „Tygodniku Powszechnym”, to z dużą radością trafiłem na książkę Romana Graczyka, głośną kilka lat temu Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego. To historia relacji między „Tygodnikiem Powszechnym” a Służbą Bezpieczeństwa. Inwigilacji, kompromisów, walki, oporu; pamiętam, że wzbudziła duże kontrowersje w Krakowie i środowisku „Tygodnika”. Różne były głosy od takich, że „super”, po takie, że „jak on mógł”, ale to tym bardziej mnie zachęca. Trochę mam nadzieję na książkę w stylu Kapuściński non-fiction Artura Domosławskiego, którą też przeczytałem z pewnym opóźnieniem, z takich towarzysko-zawodowych pobudek, kiedy zacząłem pracować w jednej redakcji z autorem i pomyślałem, że czas wreszcie przeczytać tę jego słynną rzecz, która była dla niego też wielkim życiowym zakrętem. Przeczytałem i się nie zawiodłem, to był kawał dobrej biografii. Bardzo lubię też dzienniki. Żałuję, że pisarze bardzo często tak się wykrwawiają w mediach społecznościowych, że już pewnie nie starcza im siły i nie będzie kolejnej fali tych dzienników, chyba że ktoś zamówi…
Ostatnio Dehnelowi i Twardochowi się zdarzyło.
Ale to chyba musi być zamówione, to musi być pomysł wydawnictwa.
Raczej tak.
Bo nie sądzę, żeby się miało jeszcze zdarzać, żeby ktoś pisał sam z siebie, nawet do szuflady. Mój sentyment do dzienników zaczął się z Dziennikami Kisiela, wtedy mi się to bardzo podobało. Co ciekawe, dziś Kisiel należy do autorów, których fenomenu nie mogę zrozumieć. Nie zgadzam się z nim zupełnie, uważam, że są to bajdurzenia na dużym poziomie ogólności. Ale te Dzienniki pamiętam jako obraz epoki i przy wszystkich moich zarzutach do niego, on jednak nie owijał w bawełnę. Jak kogoś nie lubił, to pisał w dość ostrych słowach, że go nie lubi, jak uważał, ze ktoś jest głupi, pisał, że jest głupi.
Z kolei kilka lat temu, gdy mieszkałem w Berlinie, trafiłem na dzienniki takiego niemieckiego krytyka Fritza Raddatza. Bardzo głośna to była książka. Raddatz uczył przez lata w liceum, był częścią tego liberalnego establishmentu, środowiska „Die Zeit”, a jednocześnie takim kolorowym ptakiem, człowiekiem bardzo ambitnym, który próbował też swoich sił jako pisarz i przyjaźnił się ze wszystkimi wielkimi. Ale paradoksalnie największą sławę osiągnął dzięki tym dziennikom. Pierwszy tom, który opisuje lata 80. i 90., wyszedł w 2010 roku. On to pisał do szuflady, ale tak jak Kisiel, czyli nie owijał w bawełnę, pisał źle o ludziach, których nie lubił, pisał, że Helmut Schmidt jest kretynem i ma ograniczone horyzonty, pisał, że Marion Donhoff jest jędzą. A jednocześnie był częścią tego środowiska, opisywał, jak każdy z tych pisarzy, kiedy się spotykają, mówi tylko o sobie, że każdy najchętniej czytałby tylko swoje rzeczy, że nikt nigdy nie pyta, „a co u ciebie?”. Wygląda to zupełnie jak u braci Goncourtów przed cenzurą. I Raddatz tego nie ocenzurował, wydał to, wywołał wielki skandal, a jednocześnie zrobił coś, czego niemieckim elitom bardzo potrzeba, bo Niemcy stworzyli sobie dużo takich pomników, których nie można krytykować, a on je odbrązowił. Czytałem to z wielką przyjemnością. Później był drugi tom, a na koniec Raddatz napisał w „Die Welt” swój ostatni tekst pt. Time to say goodbye, wyjechał do Szwajcarii i tam skorzystał z usług kliniki eutanazyjnej i zrobił tzw. exitus.
Jak coś takiego się pojawi po polsku… A właściwie to się pojawiło – Dzienniki Iwaszkiewicza były dobre, nawet bardzo dobre bym powiedział. Czytaliśmy je ze znajomymi na głos.
- rozmawiał Krzysztof Cieślik