Aktualności

03.09.2018

Książka tygodnia: "minimum" Urszuli Zajączkowskiej

Za czasów mitologicznych drzewa umiały mówić. Mówiła, a raczej śpiewała gałąź na dziobie statku Argonautów. Gadał wróżebnie święty dąb w Dodonie. Drzewa miały człowiekowi niejedno do powiedzenia. Nic dziwnego: mieszkały w nich driady, które nieraz wolały ludzi od natrętnych satyrów. Potem drzewa zamilkły. Zamilkła cała przyroda. Urszula Zajączkowska, poetka i botaniczka – reprezentantka nauk przyrodniczych, a więc nieludzkich – należy do tych, którzy udzielają jej głosu.

Nowy zbiór Zajączkowskiej, minimum, wyróżniony Nagrodą Kościelskich, wyjaśnienie swego tytułu znajduje w puencie programowego wiersza:

wygląda na to

że na minimum

na oby tylko

i na powinno wystarczyć

to tu

tylko ja

Kwantyfikatory „oby tylko” i „powinno wystarczyć” wyznaczają owo minimum bycia, jakim umysł ścisły kontruje uroszczenia humanistycznej antropologii. W tak ustawionej perspektywie człowiek zdaje się zaledwie obiecującą a kruchą gałązką, by rzec botanicznie a złośliwie, „korony stworzenia”. „Ja” poetyckie – głos reprezentantki ludzkiego gatunku – wypada blado w konfrontacji z niepohamowaną bujnością świata, niestrudzonego w odradzaniu się i płodzeniu. Świata, który nie musi się oszczędzać i nie szczędzi nam siebie. Oto ramy natury, a w nich „Niebożę. Istny człowiek” – wedle diagnozy Zajączkowskiej – wcale nie wypełnia sobą środka obrazu, nie zagina perspektywy, nie funduje głębi. Jest „tylko” i „na minimum”, bez istnieniowej rezerwy. Trwa dzięki sieci istnień, w którą został pochwycony – bez żadnych przywilejów, poza męczącym czasem przywilejem komentarza. Skądinąd, żaden przyrodnik, zapytany, nie będzie rozwodził się na temat tego, czym jest „natura”; zostawi to humanistom, a sam nazwie to życiem.

A skoro już mowa o horyzontach humanisty, przywołajmy wiersz nie dziwię się, w którym znajdziemy taki oto zapis:

całować stopy Demeter, klęcząc nad źródłem w skwar południa

i te drzewa z gaju w Dodonie wielbić, wietrząc ich chłodem spieczoną twarz.

i nie dziwię się też, że lepiej wtedy skamienieć na wieki

niż czekać, aż przyjdą i wytłumaczą, jak jest naprawdę.

To jedno z najbardziej tajemniczych, a zarazem oczywistych przesłań tej poezji. Jeśliby bowiem zdjąć z opisywanego tu świata mitologiczną otulinę, odsłania się tajemnica obcowania. Ona to właśnie, a nie tajemnica losu, okazuje się większa od człowieka – nie dlatego jednak, że go powala, ale że włącza go w perspektywę znacznie go przekraczającą, a zarazem strącającą z siebie wszelkie spekulacje. W tajemnicy tutaj się partycypuje. Lepiej w niej być, niż ją odkrywać. Odkryta, demaskuje okrucieństwo, o którym da się dowiedzieć i z szumu dębów: okrucieństwo jako pożywkę mitu. Warto jednak pamiętać, że i gaj w Dodonie zapuszczał korzenie nie w ciemne podglebie mityczne, ale w „ciepłą” i „wilgotną” ziemię – czyli w taki mikrokosmos (***Zielone korale sinic…):

w każdej grudce ziemi […]

mikroorganizmy roją się. […] Prawdziwe

jądro stworzenia i przetworzenia.

Dotyczy wszystkich od początku

do końca.

Oto mitologia wtóra, której na imię: oczywistość. Albo inaczej, bliżej botaniki: organiczność.  Ta bynajmniej nie jest poznawczą sielanką, wręcz przeciwnie. Lepiej byłoby pewnych rzeczy nie wiedzieć. Niestety, edukacja przyrodoznawcy na to nie pozwala. Książkę zamyka jeden z najbardziej przejmujących erotyków ostatnich lat, arboretum w Rogowie:

zwykle to było tak:

dziura w siatce

ławka azalie chłopak wiersz.

dotykaliśmy swojej skóry

tak, że wreszcie mogłam zapomnieć

co pod nią mam.

Taka już ludzka specyfika, że jako jedyny reprezentant świata przyrody ma wątpliwy przywilej ćwiczyć się w zapominaniu o światach podskórnych. Można by kulturalistycznie przyjąć, że człowieczeństwo zaczyna się wraz z pragnieniem zawieszenia tej wiedzy, wyparcia, oddelegowania jej w wyklęte regiony, do piekła niepamięci. Jednakże naturaliści, jak zwano dawniej przyrodników, muszą z nią jakoś żyć. I czasem egzorcyzmują tę wiedzę w poezji:

dzięki wielkie

ciało moje

mięso moje

że póki co

chociaż z tobą

strzępić języka nie muszę

[...]

bo właśnie tylko my

rozumiemy się bez słów [...]

Wiersz bez znieczulenia włącza się (nie wiem, czy świadomie) w historyczną polemikę Johna Keatsa z Izaakiem Newtonem. W poemacie Lamia wielki liryk zarzuca wielkiemu fizykowi odczarowanie świata: pod jego zimnym spojrzeniem rozplotła się nawet tęcza, a glob poddał się dyktaturze liniału i wzorów. Autorka minimum pyta de facto o możliwość ponownego zaczarowania, czyli humanizacji – jednak bez powrotu do krainy niewinności, bez skoku w utraconą naiwność. Czy zdołamy rozciągnąć refleksję humanistyczną na estry, stożki wzrostu, korzenie przybyszowe, mutacje wiesiołka Lamarcka, tensje i organelle? Na to, co mamy pod skórą? Próbowała tego, jak wiemy, Wisława Szymborska. Ale Zajączkowska bywa okrutniejsza:

popatrz tak właśnie wygląda nerka

świni a tak krowy

[...]

chwytam tackę, czytam,

że warte jest to 3 złote –

i czuję krew ściekającą mi przez palce,

– patrz córko my mamy

bardzo podobne.

Ta lekcja anatomii porównawczej odbywa się w Carrefourze – tak, przygody umysłu przyrodniczego nie ograniczają się do laboratorium. Nieludzkie z ludzkim (tym, co godzimy się uznać za ludzkie) niemal na każdym kroku przenikają się i mało się różnią. W poczuciu tym Zajączkowska pokrewna się zdaje rozpoznaniom Jolanty Brach-Czainy, u której także od naturaliów (te tylko dla medyków non sunt turpia) nie ma ucieczki. Autorka minimum okazuje się zatem, z ciężkim sercem, rewelatorką entropii, bądź, jeśli kto woli, estetycznej i etycznej asymetrii rzeczywistości. Jak wiadomo, śmietników jest więcej niż kwietników, łyżka dziegciu psuje beczkę miodu, a łyżka miodu nie uszlachetnia beczki dziegciu. Ból i strach zjadanego zwierzęcia, jak wskazał Schopenhauer, stukrotnie przewyższa satysfakcję smakową tego, które je zjada. Także botanik ma więcej frajdy z krojenia roślin, niźli takowe ze swoich zasług dla nauki.

Na co zatem przyrodniczce poezja? Paradoksalnie, bywa lekcją szorstkiej czułości, jak w wierszu tylko nie kwitnij, gdzie jak mantrę powtarza się zaklęcie przeciw kwitnieniu, czyli śmierci. Życie w ogóle składa się ze śmierci, a wiedza ta jest w przypadku Zajączkowskiej rezultatem tyleż inicjacji poetyckiej, co wiedzy biologa. O przydatności poezji zaświadcza jednak przede wszystkim wiersz boże ciała, w którym najprościej na świecie

siedzimy

przed domem

kot pies mucha i ja.

daleko dzwonią trzy kościoły

i procesje przechodzą nabożne,

a my, 4 poczciwe ciała

tylko wygrzewamy się, będąc w stanie

powszechnej, wspólnej grawitacji [...]

Albowiem niektórym pisany jest stan łaski, a grupie z tego wiersza pisany jest stan grawitacji powszechnej. Bez niego, a nie bez opowieści z „trzech kościołów”, nie byłoby dla Zajączkowskiej tajemnicy życia Marii z Nazaretu. Poetka i naukowczyni zdaje się dzielić pogląd – zawarty w ostatnim zdaniu Smutku tropików Lévi-Straussa – że mało co bywa w życiu tyle warte, ile spojrzenie, pełne zrozumienia i wybaczenia, jakie wymienia się czasem z kotem. A to pozwala mieć nadzieję, że uda się jej przeniknąć sekret spojrzenia pełnego obcości, niezrozumienia i obojętności, jakie na kartach Dziennika wymienił Gombrowicz z krową.

Eliza Kącka