Aktualności
Nocny Stolik #93. Anna Brzezińska: dość szybko nauczyłam się nieufności do gatunkowych szufladek
Anna Brzezińska, trzykrotna laureatka Nagrody im. Janusza A. Zajdla, opowiada o tym, jakie książki ukształtowały jej wyobraźnię w młodości, skąd wzięło się u niej zainteresowanie fantastyką i ile tekstów źródłowych trzeba przeczytać, żeby napisać książkę historyczną.
W Zmierzchu świata rycerzy napisała pani: „pewna dziewczynka, choć zapewne nie ona jedna, dorastała w domu przypominającym bibliotekę. Jej rodzinny księgozbiór nie dorównywał oczywiście książęcej bibliotece Estów i nie był wyposażony tak bogato jak biblioteka Don Kichota, ale ukształtował jej wyobraźnię opisami podróży Odyseusza”. Jakie książki ukształtowały pani wyobraźnię, kiedy była pani dzieckiem?
Baśnie i książki czytane przez moich rodziców, ale nie była to klasyczna literatura dziecięca, zwłaszcza że w dużym stopniu wychowywali mnie dziadkowie, którzy dzielili się swoimi literackimi fascynacjami. Pierwszymi książkami, które przeżywałam świadomie, były „Odyseja” Homera i eposy rycerskie, a w wieku sześciu lat mazałam po maleńkiej popularno-naukowej książce państwa Składanków pt. Wyprawy krzyżowe. Jestem z pokolenia, które zaczytowało się Słownikiem mitów i tradycji kultury Kopalińskiego – ta książka była rarytasem, po który w trudnych latach osiemdziesiątych wystawało się w bardzo długich kolejkach. Rodzice mieli dość dobrą bibliotekę klasycznych tekstów i w miarę możliwości ją uzupełniali. Wcześniej zafascynowałam się książkami historycznymi i niekoniecznie był to Sienkiewicz. U mnie w domu czytało się też Parnickiego i Kraszewskiego, a od pewnego momentu zaczytywałam się w Lagerkviście czy w Marguerite Yourcenar, czyli w literaturze historycznej, ale obcej. Jedną z książek, które bardzo mocno wpłynęły na sposób, w jaki myślę o przeszłości jest Krystyna córka Lavransa Sigrid Undset. Książki o rozmiarach pocisków balistycznych fascynowały mnie od najmłodszych lat.
Co różniło te polskie i zagraniczne powieści historyczne?
Cudzoziemscy pisarze, choć ciężko sprowadzać ich wszystkich do wspólnego mianownika, widzieli „wiosnę, nie Polskę”, parafrazując klasyczny cytat. Literatura pisana ku pokrzepieniu i dla pokrzepienia ma trochę inny wymiar. Czytając polską literaturę, opisującą przeszłe epoki – mówię to jako historyk, a nie tylko jako czytelniczka – zawsze musimy mieć w sobie głęboką uważność i rozumieć kontekst, w jakim te teksty powstały. Każda literatura jest dzieckiem swoich czasów i nawet jeśli opisuje przeszłość, to formatuje ją na kształt swojej teraźniejszości. Dotyczy to chociażby kronikarstwa, które również jest tekstem literackim. Dla mnie to była przyjemna wycieczka w zupełnie inne sposoby myślenia o przeszłości – odejście od patrzenia na nią przez pryzmat jednostkowego, bardzo polskiego doświadczenia.
Trudno także napisać wspólny podręcznik do historii dla wszystkich narodów.
Wydaje mi się, że z podręczników do historii zawsze powinna przezierać myśl o wspólnej europejskiej tożsamości. W przypadku średniowiecza i renesansu nie sprawdza się myślenie o przeszłości w kategoriach państwa narodowego, zwłaszcza patrząc na XVI wiek i zupełnie inną, bardziej kalejdoskopową tożsamość. Nie chodzi wyłącznie o to, że wybitni polscy twórcy, ale też dyplomaci i dostojnicy kościelni odbierali wówczas wykształcenie na włoskich uniwersytetach. Ci ludzie, choć często pisali po łacinie, przynależeli do polskiego narodu szlacheckiego z jego zespołem cech politycznych, a jednocześnie nazywali się również Rusinami czy Litwinami i rozumieli swoje dziedzictwo płynące z kultury rusińskiej czy litewskiej. Nie da się tego uprościć według naszych kategorii. To była jedna z pierwszych lekcji, którą odebrałam w trakcie swoich studiów historycznych na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim – nie jesteśmy po to, żeby przeszłość osądzać i oceniać, lecz po to, żeby próbować ją zrozumieć i pozwalać jej mówić własnym głosem. W swoich książkach zawsze staram się to robić.
O Zmierzchu świata rycerzy napisała pani, że ta książka powstała z „dziecięcego zdumienia i zachwytu”.
Bo chyba nie warto marnować czasu na rzeczy, które nas nie zachwycają, nieprawdaż?
Zdecydowanie! Co panią zachwyciło w historiach opisanych w tej książce?
Mamy dużo źródeł z tej epoki, które pozwalają nam odtworzyć nie tylko świat elit i ich codzienne doświadczenie zamknięte na dworach czy w katedrach. Zaskoczyło mnie żywiołowe bogactwo tamtego świata. Podejrzewam, że kiedy myśli pan o renesansie i szuka pan ikonicznego miejsca z tej epoki, to w Polsce będzie to Wawel, ale gdybyśmy szukali go w Europie to pewnie obydwoje zawędrujemy do Florencji, prawda?
Tak.
Florencja jest miastem, które wywarło niesamowity i bezprecedensowy wpływ na europejską kulturę i sztukę – to nie do podważenia. Jeżeli natomiast chodzi o dworską kulturę i dworski splendor, jeśli chodzi o całą masę gałęzi sztuki, którą teraz wartościujemy jako sztukę użytkową, a która wówczas była bardzo ceniona, to w XV wieku centrum kulturotwórczym było Księstwo Burgundii, gdzie panowała młodsza gałąź Walezjuszów. Niesamowicie mnie to zaskoczyło, bo właściwie niewiele o tej Burgundii czytamy w podręcznikach historii. Wiele lat temu zrozumiałam, jak bardzo obraz przeszłości jest kształtowany przez historyków – historia nie jest przeszłością, ale opowieścią o przeszłości. W opowieści o renesansie stosunkowo niewiele miejsca poświęcono tradycji rycerskiej i północnoeuropejskim dworom. Analogicznie niewiele mówi się o piętnastowiecznych dworach północnowłoskich – dziedzictwo Ferrary czy Bolonii w dużym stopniu zostało utracone, ponieważ te dynastie upadły i nie doczekały się swoich historiografów. Gdyby w XV wieku zapytał Pan większość europejskich władców, komu zazdroszczą, to prawdopodobnie nie wymieniliby Medyceuszy florenckich, tylko tęskniliby do splendoru dworu burgundzkiego. Najprostsza metafora: mały Wawrzyniec Wspaniały – wielki Medyceusz – bawił się w rycerza, a Karol Zuchwały nie poświęcał czasu na zabawę w bankiera. To było jedno z moich prywatnych zaskoczeń i chciałam podzielić się nim w książce z czytelnikami.
Co jeszcze było dla pani zaskakujące?
Zaskoczyło mnie, jak rzeczywistość wymyka się aktom normatywnym – próbom narzucenia tego, co dobre, a co złe. Mam na myśli chociażby to, jak włoskie miasta, próbując odbudować się po katastrofie czarnej śmierci, dowartościowywały dzieci z nieprawego łoża. Niezmiernie zachwyciła mnie przebijająca z tamtych tekstów witalność, która być może związana była z kruchością ówczesnego życia. Zachwycił mnie sposób, w jaki celebrowano wówczas uroczystości i posiłki, a także, jak ludzie się śmiali – w absolutnie skandaliczny sposób, mieszając sacrum z profanum. To może być trudne do zrozumienia dla współczesnego czytelnika. Bluźnierstwo, erotyzm i skatologię wykorzystywano do społecznej kontroli, bo satyra, zwłaszcza polityczna, bardzo rzadko jest niewinna. Zaskakuje też, jak szybko pojawiła się propaganda polityczna oraz jak fantastycznie i bardzo wcześnie wykorzystywano do tej propagandy wynalazek druku.
Zmierzch świata rycerzy jest generalnie książką o kobietach, o których zazwyczaj niewiele wiedzą nawet osoby interesujące się tą epoką. Najbardziej zafrapowała mnie chyba matka Lukrecji Borgii, czyli Vanozza Cattanei. W historiografii zazwyczaj pojawia się jako kochanica kardynała i matka jego dzieci – osławionego Cezara oraz równie niesławnej Lukrecji. Nie mamy żadnych dowodów na to, że to ladacznica – po prostu była kochanką jednego mężczyzny, który prawdopodobnie wydawał ją za mąż. Najciekawsze jest, że bardzo świadomie i w nowoczesny sposób budowała swój majątek, inwestując w nieruchomości w czasach, kiedy Rzym stał się centrum ruchu pielgrzymkowego. Vanozza Cattanei zbudowała w rejonie Campo di Fiori imperium hotelarskie. To niesamowita historia o kobiecie, której majątek przyrastał z małżeństwa na małżeństwo. Przeżyła wszystkie swoje dzieci, a umarła jako zasobna i oczywiście pobożna, ciesząca się powszechnym szacunkiem mieszczka. Jeden z posłów ze zgorszeniem skomentował jej kondukt pogrzebowy, mówiąc, że Rzym żegnał ladacznicę. Moim zdaniem Rzym żegnał jedną ze swoich – kobietę, która zgodnie z duchem nowej epoki z niczego stworzyła coś. To powszechny wówczas trend – ludzie w renesansowych Włoszech dowartościowywali inicjatywę i przewartościowali znaczenie pieniądza. Nawet w kazaniach dywagowano, że trzeba pracować, gromadzić pieniądze i dobrze gospodarować. To bardzo duża zmiana i zarzewie nowych czasów. Zmierzch świata rycerzy napisałam trochę w kontrze do klasycznego już tekstu Johana Huizingi pt. Jesień średniowiecza, w której opisał wynaturzony schyłek. Świętą Koletę opisał jako neurotyczkę, która bała się pająków, a umartwienie się posuwała do granic szaleństwa. Dostrzegłam w niej coś zupełnie innego – kobietę, która dokonała własnych wyborów, kontrolując swoje życie na tyle, na ile kobieta mogła sobie wówczas na to pozwolić. Święta Koleta dokonała wielkiej reformy franciszkańskiej, którą potem jej odebrano – wiele z jej pomysłów zostało przejętych przez Kapistrana i jego uczniów, którzy świadomie zacierali pamięć o dokonanych przez nią reformach. To niesamowite, jak bardzo przeszłość podlega nieustannym konstrukcjom i rekonstrukcjom.
Czy gdy w dzieciństwie czytała pani książki historyczne, to miała się pani z kim identyfikować?
Zawsze byłam raczej rycerzem niż królewną. Królewny – przynajmniej w dziewiętnastowiecznych książkach – niespecjalnie miały duże pole do działania. W dzieciństwie przerysowywałam mapy z rozmaitych książek i wytyczałam sobie szlaki, którymi wyruszę, np. na wschód. Odczuwałam silną potrzebę, żeby identyfikować się z osobami aktywnymi, a nie z postaciami, które będąc „damsel in distress”, oczekują w domu, aż rycerz powróci. Niestety z klasycznych tekstów i eposów rycerskich nie sposób wyczytać, co te nieszczęsne kobiety robiły, oczekując na powrót rycerza – często bywały świetnie zastępującymi mężów władczyniami, które prowadziły bardzo aktywną politykę.
Zastanawiam się, czy była postać, z którą utożsamiałam się jako dziecko, ale prawdę powiedziawszy nie wydaje mi się. Jeśli już, to chciałam przeżywać takie przygody, jakie przeżywali rycerze, którzy odkrywali nowe, nieznane lądy, a gospodarowanie nie wydawało mi się wielką przygodą. Inna sprawa, że w dorosłym życiu coraz bardziej je doceniam.
A czy w pani domu czytało się fantastykę?
Nie. Jedyne książki fantastyczne, które się u nas ostały, to były powieści Ursuli Le Guin w tłumaczeniu Barańczaka, ale niekoniecznie kupione jako fantastyka. Był też Tolkien, ale to właściwie wszystko. Na półkach mieliśmy natomiast książki, takie jak np. Chwała cesarstwa Jeana d'Ormesson, która w ogóle nie funkcjonowała jako fantastyka, mimo że jest historią wymyślonego cesarstwa. Dość szybko nauczyłam się nieufności do gatunkowych szufladek.
To skąd wzięło się u pani zainteresowanie fantastyką?
To dość żenująca historia. Odkąd sięgam pamięcią, pisałam teksty, które w mojej ocenie były historiami nieistniejących światów. Natomiast dużo ode mnie młodszy brat czytywał fantastykę i to on podsunął mi koncepcję, żeby moją pierwszą książkę wysłać do oficyny superNOWA. Zupełny przypadek sprawił, że ukazała się w wydawnictwie związanym i łączonym do dziś z fantastyką, które ma ogromne zasługi dla tego gatunku w Polsce. Ale nigdy nie byłam na żadnym konwencie i nie znałam tego środowiska.
A jednak na debiucie pani przygoda z fantastyką się nie skończyła.
Tak, ale nadal pisałam z poczuciem, że kategoryzacje są całkowicie wtórne wobec tekstu. Podam przykład Salmana Rushdiego – operuje on całą masą wątków, które są wątkami fantastycznymi. Ale kiedy jego debiutancka książka, Grimus, była nominowana do nagrody dla twórcy fantastyki, to jego agent lamentował, że absolutnie nie może jej dostać, bo jeśli raz zostanie zakwalifikowany jako pisarz fantastyki, to nie zrobi kariery w porządnym literackim świecie.
Powtórzę: jestem mocno przekonana, że kategorie są wtórne wobec tekstu. Notabene Zmierzch świata rycerzy często jest przedstawiany i recenzowany jako powieść i choć powieścią absolutnie nie jest, to bynajmniej nie sprzeciwiam się temu ani tym nie bulwersuję. Wydaje mi się, że taki odbiór oznacza, że to maksymalnie przyjaźnie napisana książka. Choć ostatecznie to oczywiście eseistyka historyczna.
Ile tekstów źródłowych trzeba przeczytać, żeby napisać taką książkę jak Zmierzch świata rycerzy?
Można by je mierzyć w metrach, ale tak naprawdę czytam te teksty całe życie – zacząłem jako naprawdę mała dziewczynka. Regały w moim mieszkaniu są wypchane książkami, które wypływają nam z każdego miejsca. Oprócz tego – na szczęście – jest bardzo dużo tekstów, do których można mieć dostęp elektroniczny. To trochę ratuje nas – nieszczęśników ograniczonych rozmiarem mieszkań. Czasami jest tak, że aby napisać jeden akapit, trzeba przeczytać kilka monografii. Umberto Eco powiedział w jednym z wywiadów, że aby wejść w tekst, potrzebuje dokonać rekonstrukcji świata i jego topografii. Mam podobnie i to jest trudne, bo piszę wprawdzie o miejscach, w których bywałam, a które mocno zmieniły się od czasów, gdy spacerowały po nich Małgorzata z Yorku czy Lukrecja Borgia. Do tego nazewnictwo, którego używamy, często pochodzi z późniejszych epok. Pisząc eseistykę, literaturę naukową, historyczną czy beletrystykę, trzeba rozstrzygnąć dużo tego typu technicznych problemów.
Czy czytanie tych tekstów wciąż sprawia pani przyjemność czy traktuje je pani jako pracę?
Zdecydowanie pozostaje przyjemność i zachwyt, gdy znajdzie się coś zupełnie nieoczekiwanego, na przykład unikatową korespondencję rzucającą całkowicie nowe światło na postać, którą wydawało się, że już bardzo dobrze znanym. Podczas pisania Zmierzchu świata rycerzy niezmiernym zaskoczeniem było, jak bardzo na politykę angielską czasu wojny Yorków z Lancasterami miały mity arturiańskie; jak ogromną wagę przywiązywali do spuścizny Rycerzy Okrągłego Stołu i jak bardzo angielscy władcy stylizowali się na następców króla Artura. Wiedziałam, że je czytali i że konstruowali sobie mitologiczne genealogie sięgając po bohaterów homeryckich, ale zaskoczyło mnie, że stawało się to realną inspiracją do podejmowania nie do końca rozsądnych działań politycznych. Z tamtej epoki przebija ogromna moc literatury – właśnie tej rycerskiej. Gdybyśmy mieli wymieniać, ile głupot robili władcy, ponieważ każdy z nich chciał być rycerzem bez skazy i ujmy na honorze, byłaby to lista monumentalnej długości. Aż tu nagle pojawił się władca, król francuski Ludwik XII, nie bez powodu nazywany Królem Pająkiem, który całą tę tradycję rycerską pragmatycznie miał w głębokiej pogardzie i dzięki temu odniósł bardzo duże korzyści, na przykład rozbrajając inwazję angielską przy pomocy pasztetów i łapówek. Nagle okazało się, że na pewien tradycyjny etos nałożyło się zupełnie inne, pragmatyczne i nawet protokapitalistyczne podejście, a rycerstwo przegrało.
Jak w tamtych czasach odnajdywały się kobiety?
Mam wrażenie, że zacieśnił się pancerzyk normatywnych oczekiwań wobec kobiet, zwłaszcza z elit, a jednocześnie jednak rzeczywistość się tym ograniczeniom wymykała. Naukowcy się o to spierają, ale uważam, że przełom średniowiecza i renesansu mocno ograniczał społeczne role kobiet i szczególnie protestantyzm miał ich określoną wizję. Nadszedł XVI wiek i pojawiały się Maria Tudor, Elżbieta Tudor, Maria Stuart czy Katarzyna Medycejska – wielka plejada wybitnych władczyń. To niezwykłe i warte próby zrozumienia, ale nie przez pryzmat biografii tej czy innej władczyni, tylko poprzez to, do jak innych źródeł władzy i do jak innych wizerunków każda z nich się odwoływała, żeby uzasadnić swoją wyjątkowość i że jednakowoż może być władcą. Aż się prosi, żeby napisać o tym książkę.
Pytanie, jak opisać osoby, które już nie żyją i z którymi nie można porozmawiać.
Tylko z pomocą wyobraźni. Na szczęście pozostawiły po sobie bardzo dużo zapisów w źródłach. Gdybyśmy rozmawiali Eleonorze Akwitańskiej, byłoby dużo trudniej. O władczyniach z późniejszych epok sporo można się dospekulować na podstawie ich wizerunków tworzonych przez współczesnych w korespondencji, pamiętnikach, kronikach czy utworach okolicznościowych, a plotka i intryga dworska to niewyczerpane źródło fascynujących informacji. Mnie zazwyczaj interesuje nie sama plotka, tylko jej społeczny kontekst, czyli np. dlaczego akurat tę konkretną kobietę oskarżano o niemoralność, podczas gdy inne kobiety, znajdujące w bardzo podobnej sytuacji, unikały tego oskarżenia. Bardzo wiele da się zrekonstruować na podstawie tego, o czym myśleli współcześni, kiedy spoglądali na daną postać. Trudno natomiast ustalić, co taka osoba myślała o samej sobie, bo każde źródło – nawet lista zakupów – zawiera komponent literacki. Ówcześni władcy nie wynaleźli jeszcze prywatności, więc w każdym przejawie swojego życia podlegali kreacji i autokreacji. Nie da się oddzielić ich oficjalnych wizerunków od tych prywatnych. Komponent wyobraźni pojawia się także w tekstach naukowych – nazywamy to hipotezą.
Czy ma pani czas na czytanie książek innych niż opracowania historyczne?
Nieznaczny, ale czasami zdarza mi się przeczytać coś innego. Teraz czytam książkę Wojna biedaków Érica Vuillarda – wreszcie ukazała się po polsku i jej lektura sprawia mi dużą przyjemność, bo to powieść historyczna. Zaczyna się od cudownej metafory rzeki metalu, która rozpływa się po Europie i to jest prasa drukarska. Zachwyciłam się nią od pierwszych wersów. Ostatnio przeczytałam Jego krwawe zamiary Graeme Macrae Burnet, więc jak widać nieustannie wracam do powieści historycznej. Tak jest umocowana moja wyobraźnia, a czasu na czytanie mam – niestety – coraz mniej. Na szczęście czytam dość szybko, zwłaszcza teksty beletrystyczne, ale pracuję na cały etat. Gdy trafiają mi się dłuższe przestrzenie czasu to staram się sięgać po źródła historyczne i czytać je pod kątem mojej następnej książki, która będzie prawdopodobnie i nieoczekiwanie osadzona w XIII wieku – to dla mnie kraina do odkrycia.
Zmierzch czasu rycerzy pisała pani w trudnym czasie pandemii. Wciąż trwa wojna w Ukrainie i przypomniała mi się refleksja, że wojna jest kobietą.
Niestety jest kobietą, ale nie zawsze i nie najczęściej kobietą w postaci Joanny d'Arc. To najstraszniejsza rzecz, która wyziera także z tekstów historycznych – świadomość, że wojna była I pozostaje absolutnie powszechnym doświadczeniem kobiet, dzieci i pozostałych cywilów. Jednakże dzisiaj, jak prawdopodobnie większość warszawiaków, nie mam komfortu, żeby zredukować do tekstów, gdyż świadomość wojny I jej konsekwencji głęboko wniknęła w naszą codzienność. Pracuję z Ukrainką i Rosjanką. W przeciągu ostatnich miesięcy Warszawa stała się wielonarodowościowa. Żal tylko, że stało się to w takich okolicznościach.
Pandemia zrobiła jeszcze jedną rzecz, która wcześniej dla mojego pokolenia była wyłącznie doświadczeniem literackim – odebrała nam kontrolę nad naszym życiem. Wydaje mi się, że wcześniej żyliśmy w złudzeniu, że rzeczywistość jest okiełznana I poddana naszej woli i w micie postępu, że będzie coraz lepiej. Pamiętam moment pierwszej paniki pandemicznej – w swojej naturze był niczym u Boccaccia, bo tłem Dekameronu jest przecież czarna śmiercią. Ale na każde zdarzenie można spoglądać w różny sposób. Z dokumentów z czasów czarnej śmierci wyziera, że struktury administracyjne przetrwały – w większości włoskich miast magistraty pracowały do ostatniej chwili. Jeszcze bardziej wzruszające było to, że przetrwały więzy rodzinne i sąsiedzkie. Ostatnią wolę wygłaszano i składano notariuszowi w obecności świadków, a ci przychodzili i stawali przy łóżkach chorych, choć wiedzieli, jaka to straszliwa choroba i jakie wiąże się z tym niebezpieczeństwo. Oczywiście ocena zdarzeń jest w oku patrzącego. Ja zarówno w czasach czarnej śmierci, jak i w czasach pandemii widziałam doświadczenie ludzkiej solidarności, a nie rozpadu świata.
Czyli w tekstach historycznych można odnaleźć nadzieję.
Tak uważam i chyba widzę połowę szklanki pełną, bo tak samo patrzę na obecny kryzys energetyczny – historyk wie, że rynki zawsze się odbudowują. Jesteśmy bardzo pomysłowym i adaptującym się gatunkiem.
– rozmawiał Michał Hernes