Aktualności

10.12.2020

40 lat temu Czesław Miłosz odebrał Literacką Nagrodę Nobla

„Ta korona spada mi na uszy, za duża..” - tak Czesław Miłosz opisał swoje położenie po odebraniu 40 lat temu, 10 grudnia 1980 roku, literackiego Nobla. Poetę męczyła nie tylko nagła popularność, ale przede wszystkim próby czynienia z niego autorytetu moralnego i wcielania do pocztu polskich wieszczów.

Pod koniec lat 70. Czesław Miłosz zaaklimatyzował się w Kalifornii, gdzie w 1960 roku przyjechał na zaproszenie Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. Kupił nawet dom na Grizzly Peak nad zatoką San Francisco. Mimo to poeta przeżywał wtedy jeden z najtrudniejszych okresów swego życia. Kilka lat wcześniej choroba przykuła do łóżka jego żonę, Janinę, do dolegliwości fizycznych doszła depresja, chora bała się zostać sama w domu, wymagała nieustannej opieki. „Codzienny widok niezawinionego cierpienia, straszliwego nieszczęścia, poniżającej nędzy ciała. Z obrazem jej dawnej, pięknej i roześmianej, musiałem oglądać żałosny ludzki szczątek, jego bierność, bezbronność, zależność od rąk, które go podnoszą, wysadzają, kąpią” - pisał Miłosz w „Roku myśliwego”. Poeta pracował wtedy nad przekładami Biblii i widział samego siebie jako Hioba - samotnego, opuszczonego starca, na którego spadają wszystkie klęski - zwłaszcza gdy u młodszego syna, Piotra, ujawniła się choroba psychiczna.

Jednocześnie koniec lat 70. przyniósł Miłoszowi - dotąd znanemu za Zachodzie przede wszystkim jako tłumacz wierszy Zbigniewa Herberta i Aleksandra Wata - ważne nagrody i uznanie jego własnej twórczości. Pierwszy tom zbioru poezji Miłosza „Selected Poems” w tłumaczeniu Petera Scotta ukazał się dopiero w 1974 roku. Przełomem stała się prestiżowa nagroda Neustadt, zwana małym Noblem, którą otrzymał w 1978 roku za tom „Bells in Winter”. W październiku 1979 roku Miłosz już wiedział, że spełniają się - zdawałoby się zupełnie fantastyczne - nadzieje jego żony, że jest bardzo bliski otrzymania Nagrody Nobla. W liście do Józefa Sadzika zwierzył się, o co się modli - niech Nobel go ominie byle „w zamian wyzdrowiał syn Piotruś”. Po latach przyznał, że nie został wtedy wysłuchany.

9 października 1980 roku poeta obudzony został o czwartej nad ranem przez szwedzkiego dziennikarza, który dzwonił z wiadomością o przyznaniu mu Nobla. „To nieprawda” - powiedział Miłosz i wrócił do łóżka. Rankiem nie mógł już jednak ignorować faktów - dziennikarze kłębili się w ogrodzie domu. Na zorganizowanej przez jego wydział konferencji prasowej Miłosz, proszony o jakikolwiek komentarz polityczny ironizował, że „zdobywca Nobla niekoniecznie jest członkiem inteligentnym”, a 200 tys. dolarów nagrody przeznaczy na zakup farmy i założenie tam plantacji marihuany. Potem oddalił się do sali wykładowej na zajęcia z Dostojewskiego, co było pierwszą z niezliczonych ucieczek noblisty przed popularnością medialną. Jak pisał reporter lokalnej gazety, berkleyski kampus „był dumny” z Miłosza, choć „wiele ludzi nigdy wcześniej nie słyszało o tym człowieku z nazwiskiem nie do wymówienia”.

Sam Miłosz po latach tak opisywał tę chwilę w „Autoportrecie przekornym”: „Kiedy dostałem Nagrodę Nobla, to już całkowicie straciłem kontrolę i tylko włosy wydzierałem z głowy, dowiadując się, kim jestem w oczach innych. Zawsze uważałem siebie, na przykład, za poetę dość hermetycznego, dla pewnej nielicznej publiczności. I co się dzieje, kiedy tego rodzaju poeta staje się sławny, głośny, kiedy staje się kimś w rodzaju Jana Kiepury, tenora, albo gwiazdy futbolu? Naturalnie, powstaje jakieś zasadnicze nieporozumienie”.

Po przyznaniu Miłoszowi Nobla dziennikarze i krytycy literaccy dyskutowali nad politycznymi uwarunkowaniami tej nagrody. Trudno było uznać za przypadek, że otrzymał ją polski emigracyjny poeta w roku utworzenia Solidarności. W 1980 roku tak często zarzucano Akademii kierowanie się w swoich wyborach pozaliterackimi względami, że akademicy pierwszy raz zrezygnowali z tradycyjnej dyskrecji. Ujawnili, że nazwisko Miłosza od czterech lat pojawiało się na listach kandydatów do nagrody, a decyzję podjęto przed Wydarzeniami Sierpniowymi. Potwierdza to kwerenda w archiwach SB - działania zmierzające do „neutralizacji skutków przyznania najbardziej prestiżowego literackiego wyróżnienia autorowi przebywającemu na emigracji i zakazanemu w ojczystym kraju” podjęto już na początku sierpnia 1980 roku.

Do Sztokholmu Miłosz, wraz z synem Antonim, dotarli 5 grudnia. Towarzyszyli im brat poety Andrzej z żoną Grażyną Strumiłło-Miłosz, Jerzy Giedroyc, Stefan Kisielewski, tłumaczka Jane Zielonko, Stanisław Barańczak i Mirosław Chojecki jako wydawca Miłosza w nielegalnym obiegu w komunistycznej Polsce. Trzy dni później Miłosz wygłosił wykład noblowski. Ambasada ZSRR oceniła go bardzo krytycznie ze względu na nieukrywaną wrogość pisarza wobec komunizmu, a także nawiązanie noblisty do „trzech państw bałtyckich” czyli ówczesnych republik litewskiej, łotewskiej i estońskiej. Nie podobało się też przywołanie przez poetę paktu Ribbentrop - Mołotow, Katynia i Powstania Warszawskiego.

Po wykładzie, jak wspominał w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” badacz literatury Aleksander Fiut, „spotkaliśmy się przy wyjściu, był z całą rodziną. Powiedział nagle: »Muszę coś zjeść«. On miał zawsze taką potrzebę, a przyjaźniliśmy się przez 25 lat, że musiał natychmiast zaspokoić głód. Jego brat Andrzej zapytał: »To dokąd jedziemy?«, a Czesław na to: »Jak to dokąd? Do McDonalda!« .Pojechaliśmy limuzyną (...).

Podjeżdżamy pod ten lokal, wchodzimy, a Miłosz mówi: »Panie Aleksandrze, pana imieniny dzisiaj, więc pan pozwoli, że noblista panu płaszcz poda« - daję to jako przykład jego ironicznego stosunku do wszelkich ceremoniałów i zaszczytów” - wspominał Fiut, zdradzając, że poeta po wykładzie noblowskim zamówił big maca.

10 grudnia wręczono nagrodę. Fiut wspominał: „Cała ta uroczystość miała w sobie coś bardzo teatralnego. Miałem poczucie, że znalazłem się w innej epoce. Siedziałem we fraku pożyczonym z teatru, moim sąsiadem był wytworny pan, który wycierał sobie czoło haftowaną chusteczką. Na scenę wszedł król Szwecji Karol XVI Gustaw, zagrały fanfary, wszyscy wstali i zaczęła się ceremonia. Wszystko odbywało się w języku szwedzkim. Przewodniczący przedstawił Czesława Miłosza, poeta z kurtuazją kłaniał się królowi i publiczności. Wręczono mu nagrodę, Karol Gustaw uścisnął mu rękę. Pełna powaga. (...) . Przed wejściem Miłosza na scenę zapowiedziano wykonanie staropolskiej pieśni biesiadnej. Pamiętam, że występował chór chłopców, który na widok poety zaczął śpiewać po szwedzku piosenkę »Pije Kuba do Jakuba«. Już później na bankiecie Miłosz mówi do mnie: »Z trudem wytrzymałem, żeby nie parsknąć śmiechem«”.

Po uroczystości w sztokholmskiej Filharmonii odbył się tradycyjny bankiet noblowski w Ratuszu, gdzie przemawiali laureaci. Czesław Miłosz zabrał głos jako pierwszy. „Stanowię cząstkę literatury polskiej, która jest stosunkowo mało znana w świecie i trudna w przekładach. Zwrócona ku historii, zawsze aluzyjna, wiernie towarzyszyła i towarzyszy ludziom w trudnych chwilach. Strofy polskich wierszy krążyły w podziemnym ruchu oporu, pisane były w barakach obozów koncentracyjnych, w żołnierskich namiotach w Azji, Afryce i Europie. Reprezentować tutaj taką literaturę - to okazywać pokorę wobec miłości i braterskiego poświęcenia tych, których już nie ma” - mówił poeta. W przemówieniu noblowskim Miłosz powiedział też: „Jest to rodzaj tajnego bractwa, mającego własne obrzędy obcowania z umarłymi”. Po przyjęciu noblowskim powstało jedno z najsłynniejszych zdjęć Miłosza, na którym razem ze Stefanem Kisielewskim robią przerażające, wampiryczne miny.

W tamtym okresie w Polsce mało wiedziano o Miłoszu - poza kręgami literackimi obejmującymi jego przyjaciół, kilkoma wielbicielami, a także czytelnikami tzw. drugiego obiegu. Ostatnim jego tomem, który się ukazał w Polsce po wojnie, w 1945 roku, było „Ocalenie”, trochę wierszy ukazało się na łamach prasy, w „Twórczości” ukazał się „Traktat moralny”. Gdy poeta wybrał los emigranta, wydawany był tylko w drugim obiegu, co zmieniło się po Noblu. Znak wydał poemat „Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada”, Czytelnik i PIW opublikowały wybory wierszy. Po stanie wojennym nadal ukazywały się wcześniej przygotowane przez wydawców książki Miłosza (np. trzy tomy „Wierszy” w Wydawnictwie Literackim), jednak w prasie jego nazwisko przestało się pojawiać, a poeta swoje przekłady w „Tygodniku Powszechnym” podpisywał jako Adrian Zieliński.

Ale powrót Miłosza do kraju w czerwcu 1981 roku był triumfalny - witały go tłumy, lubelski KUL-u przyznał mu doktorat honoris causa, w Gdańsku spotkał się z Lechem Wałęsą i stoczniowcami. Czesław Miłosz stał się liderem duchowym wbrew swojej woli, bo nie bardzo się odnajdował w tej roli. Jeszcze przed Noblem w liście do Jana Błońskiego, który zapewniał go w 1975 roku, że jest w kraju znany i ceniony pisał: „jeżeli mam taki mir w Polsce, to przecie muszę zapytywać siebie, dlaczego tak jest, tj. ile w tym nieporozumień maskowanych przez dystans. Bo też nie wiem jak działają dziedziczne mity (...) czy też zbiorowy instynkt bez ustanku szukający postaci do narodowego spożycia, a wśród dzisiejszych literatów w Polsce niewielu się do spożycia nadaje”.

Podczas wizyty w Polsce poeta jednak cieszył się honorami i wyrazami uznania od czytelników, zaakceptował nawet wprowadzenie na rynek cukierków o nazwie „miłoszki”, choć już anonimowa ulotka przedstawiająca go jako element polskiej trójcy: miłość obok wiary (Jan Paweł II) i nadziei (Lech Wałęsa) wzbudziła jego niepokój. Miłosz, dążący do intelektualnej i artystycznej suwerenności, daleki od chęci podporządkowywania się zbiorowym emocjom, miał odczucia bardzo złożone. „Witano go jak Wieszcza i oczekiwano po jego wizycie tego samego, co po wizycie Jana Pawła II: ciągłej obecności wśród wiernych” - pisała Elżbieta Morawiec w „Życiu Literackim”. „Gdy mamy Wojtyłę, Wałęsę i Miłosza powinniśmy się wyprostować psychicznie” - oceniał Jan Turnau w „Więzi”. Tymczasem poeta bywał zmęczony zainteresowaniem, zwłaszcza dziennikarzy. „Boże, jak ja nie lubię, jak o mnie piszą” - tak rozpoczynał większość rozmów z nimi. Już podczas pobytu w Polsce poeta zaczął się też bronić przed wynoszeniem go na piedestał poety katolickiego i narodowego, w pamięci wielu zapisał się jako „wyniosły i niesympatyczny”. „Naprawdę, nie nadaję się na promotora polskiego nacjonalizmu, a na to się kroi. Tym, co piszą do mnie listy i zbierają moje autografy, nawet do głowy nie przychodzi, że ktoś może być czymś innym niż Polak i katolik” - pisał do Giedroycia w styczniu 1981 roku, dodając, że jego zdaniem Polska znowu wchodzi „we władzę dzikiego nacjonalizmu i mesjanizmu”. Świadkowie wizyty z czerwca 1981 r. zapamiętali Miłosza, jako człowieka niechętnego wypowiedziom o charakterze politycznym, spiętego i zamkniętego w sobie.

Andrzej Franaszek, biograf poety uważa, że „siłę symbolu ma zdanie wypowiedziane przez Miłosza podczas spotkania z Lechem Wałęsą, zdanie mówiące mnóstwo i o czasie »Solidarnościowego« uniesienia, i o osobowości poety: »Ta korona spada mi na uszy, za duża«...”.

źródło: PAP, Agata Szwedowicz