Aktualności
100 lat temu urodził się Karl Dedecius, wybitny tłumacz i popularyzator literatury polskiej
20 maja 1921 roku urodził się w Łodzi Karl Dedecius, uczestnik bitwy pod Stalingradem, jeniec sowieckich łagrów, popularyzator literatury polskiej - tłumacz twórczości m.in. Adama Mickiewicza, Wisławy Szymborskiej, Tadeusza Różewicza, Zbigniewa Herberta i Stanisława Jerzego Leca.
Przekładał klasyków polskiej i rosyjskiej literatury na język niemiecki - wydał kilkadziesiąt antologii i tomów tłumaczeń indywidualnych pisarzy. Przetłumaczył ponad trzy tysiące wierszy około trzystu polskich autorów z różnych epok. Był edytorem serii „Polnische Bibliothek” (Biblioteka Polska), obejmującej literaturę polską od średniowiecza po współczesność oraz siedmiotomowej „Panoramy literatury polskiej XX wieku”. W 1979 roku założył w Darmstadt Deutsches Polen-Institut - placówkę badawczą zajmującą się polską kulturą, historią i polityką.
W swoich wspomnieniach zatytułowanych „Europejczyk z Łodzi” (2008) napisał, że „książka jest i pozostanie najszlachetniejszą forma rozmowy z sobą samym i z drugim człowiekiem”.
„I nadal to podtrzymuję. Oczywiście nie czytam wszystkiego, bo fizycznie nie byłbym w stanie. Czytam więc dobre książki, dobrych autorów, na dobre tematy, i to moje stwierdzenie dotyczy właśnie takich książek… Dobrych książek” – powiedział w rozmowie pt. „W hamaku z Mickiewiczem” („Odra”, 2012). „Dobra książka jest wynalazkiem na wieczność… Kres czytania takich książek będzie oznaczał koniec Świata. Mówiąc »literatura«, »książka«, mam na myśli dzieło autora mądrego, człowieka myślącego, odpowiedzialnego za to, co pisze i chcącego się swoimi myślami podzielić z innymi” – wyjaśnił.
„Naprawdę wielka literatura, wychowuje i kształci człowieka. Tak jak mnie wychowała i wykształciła” podkreślił. Zaznaczył, że jednak jego „przekonania, ugruntowane z wiekiem, wzięły się nie z książek, bo na to miałem w sumie bardzo mało czasu i okazji”. „Wzięły się z doświadczenia życiowego… Z 18 lat w Polsce, z 10 w Rosji, 3 lat w NRD, no i 60 we Frankfurcie… Za wykształcenie musiała mi wystarczyć łódzka matura – potem dostawałem już tylko doktoraty honoris causa. Za to aż siedem i dwie profesury uniwersyteckie” – dodał.
Urodził się 20 maja 1921 r. w Łodzi jako syn Gustava i Marthy Dedecius. Mieszkali na Starym Rokiciu, osiedlu należącym do dzielnicy Górna. Maturę Karl zdał w maju 1939 r. w łódzkim Gimnazjum imienia Stefana Żeromskiego.
Gustav Dedecius posłał syna nie do niemieckiej, tylko polskiej szkoły, bo ta „reprezentowała wyższy poziom”. Karl mówił później, że to właśnie ta polska szkoła nauczyła go właściwych wyborów tego, czym można „w życiu najlepiej się przysłużyć dobru ogólnemu”. A także „samokrytyki, pracowitości i odpowiedzialności” - była w niej „mieszanina kultur”, do jego klasy chodziło 6 Żydów, 7 Niemców, 15 Polaków, 2 Francuzów i Rosjanin.
„Szkoła moja była polska, dom niemiecki, ojciec zaś niemiecko-rosyjsko-czeski, babcia była Czeszką i nie mówiła ani po polsku, ani po niemiecku. Jak jeździliśmy do niej na wakacje, to rozmawialiśmy po czesku. Rodzina matki pochodziła ze Szwabii – więc język matki i jej wychowanie znowu były inne” – opowiadał Joannie de Vincenz w 2015 roku w wywiadzie zatytułowanym „Wielokulturowość to dla mnie codzienność”(dw.com/pl).
„W czasie Pierwszej Wojny Światowej ojciec był w Rosji – Polska wtedy była pod rosyjskim zaborem i ojciec trafił do rosyjskiej armii. Te doświadczenia oczywiście miały wpływ na jego charakter. Jak widać wielokulturowość to dla mnie codzienność i żaden nacjonalizm tego zmienić nie mógł – liczyło się wychowanie i wykształcenie… A ja wychowywałem się w polskiej szkole na romantykach, klasykach – Słowackim, Mickiewiczu, potem Żeromskim i Tuwimie” - wyjaśnił. Do czytania Tuwima zachęcił go polonista, zaciekły endek, argumentując, że co prawda to Żyd, ale nikt piękniej od niego po polsku pisać nie potrafi…
„Na początku lat trzydziestych, gdy miałem 10… może 11 lat, wydano dzieła Mickiewicza w jednym tomie – chyba dwa tysiące stron - na jedwabnym papierze… Rodzice mi to kupili. I to w zasadzie była moja pierwsza książka własna, która ustawiła mnie na całe życie – To, że dzisiaj jestem tym, kim jestem, zawdzięczam chyba w dużej mierze Mickiewiczowi” – wspominał Dedecius w rozmowie z „Odrą”.
Od najmłodszych lat nie miał zrozumienia dla kolegów z podwórka biegających zaciekle za „okrągłym niczym”. „Nigdy nie miałem predyspozycji do sportu, już jako dziecko wyłącznie marzyłem o niebieskich migdałach. Siostra mamy wyszła za mąż za inżyniera, mieli więc niedaleko nas większy dom i większy ogród. Miałem tam między dwoma starymi, dającymi dużo cienia, drzewami rozwieszony hamak i w tym hamaku bujałem się z Mickiewiczem w ręku… I to był mój sport. Huśtałem się również myślami” – opowiadał.
„W mojej szkolnej bibliotece były też raczej poważne książki – »Serce« Amicisa, »Robinson Cruzoe«… Okazało się już później, że Tadeusz Różewicz, mój rówieśnik czytał wówczas to samo w swoim gimnazjum w swoim Radomsku” – wspominał.
Rodzący się za zachodnią granicą Polski hitlerowski nacjonalizm nie miał wpływu na życie rodziny. „W domu żadnych nacjonalizmów nie było. Również patriotyzm nie odgrywał wielkiej roli, bo i jak… Rodzice w Niemczech nigdy nie byli, ich niemieckość ograniczała się do języka i tradycji rodzinnych. Poza tym żyli w Polsce, w Łodzi…” – mówił Joannie de Vincenz.
Zgodnie z ustawą o powszechnym obowiązku wojskowym z 9 kwietnia 1938 r., która nałożyła na absolwentów szkół średnich obowiązek trzymiesięcznej służby w Junackich Hufcach Pracy (JHP). Obowiązek był powszechny - junakami stali się m.in. Karol Wojtyła, Jan Bytnar oraz Tadeusz Zawadzki. Karla Dedeciusa wybuch wojny zastał w JHP pod Łomżą. „Nasza służba została przerwana, do domów mieliśmy wracać w małych grupach. Do Łodzi wróciłem dopiero po wielu tygodniach. W tym czasie miasto podzielono już na Niemców, Żydów, Polaków. Część Polaków została wysiedlona, część uciekła do podziemia, część za granicę. Żydów umieszczono w getcie. Niemców natychmiast zaczęto »mobilizować«. Wielu z nich miało polskie nazwiska, więc teraz pani Chałupka musiała się nazywać Hüttner. Rodziny polsko-niemieckie, a takich było niemało, zostały w wielu sytuacjach skłócone, nierzadko rozbite. Rodziło się w nas poczucie niesprawiedliwości” – wspominał.
Wkrótce upomniał się o niego Wehrmacht. „Potrzebowali takich jak ja, młodych. Jakie miałem wyjście?” – opowiadał.
W 1942 roku znalazł się w Stalingradzie, gdzie - jak wspominał - o walce nie było już mowy. „w niewoli zdarzyło mi się pracować również w kamieniołomie. Jak Karol Wojtyła. Ale miewałem tam na szczęście też lepsze zajęcia… W końcu pozwolono mi wieczorami organizować występy »rozrywkowe«: koncerty, operetki, recytacje poetów. Zezwolono również na lekcje języka. Mając podbudowę w czeskim i polskim, rosyjskiego nauczyłem się dosyć szybko. Zaczynałem od kartek z wierszami Lermontowa, które dostałem od rosyjskiej pielęgniarki” – wspominał.
W sowieckiej niewoli Karl Dedecius pracował m.in. w zakładach włókienniczych w Iwanowie (nawiasem mówiąc partnerskim mieście Łodzi). „Zanim zacząłem tam pracować, byłem bardzo chory – po Stalingradzie ważyłem 37 kilogramów, więc wysłali mnie do takiego obozu praktycznie dla przypadków beznadziejnych… A jednak przeżyłem, znalazłem się w Michajłowie, tam był ozdorowitielnyj łagier – gdzie prace były lżejsze. Takie jakby sanatorium dla jeńców. Potem do coraz »lepszych« obozów trafiałem”.
W Iwanowie uratował młodszego kolegę, niemieckiego jeńca, którego złapano na wynoszeniu z fabryki czerwonego materiału. Gdy wyjaśnił mu, że za kradzież mienia sowieckiego grozi kara 25 lat więzienia, on wpadł w rozpacz i zaczął – niczym dzieciak - obiecywać poprawę… Natomiast z Dedeciusowego „tłumaczenia” jego słów, przesłuchujący oficer sowiecki dowiedział się, iż kradziony materiał miał posłużyć do dekoracji z okazji zbliżającej się rocznicy Rewolucji Październikowej… W efekcie o żadnej karze nie było już mowy, a raczej o pochwale. Zaprocentowało niewątpliwie polskie wychowanie tłumacza.
„Polacy z każdej sytuacji potrafią znaleźć wyjście. To cecha wynikająca z konieczności walki o przeżycie, z tradycji polskich powstań – kierowanie się instynktem samozachowawczym a nie teoretyczną mądrością. Przy okazji również pomogłem sobie, bo ten chłopak, Arnold Beil – czyli po polsku Topór – syn fabrykanta szczotek z Landau, po powrocie do Niemiec pomógł mi wydostać się z NRD” – wyjaśnił Dedecius.
Opisy sowieckiej niewoli we wspomnieniach Dedeciusa są generalnie przepojone optymizmem i pogodą. „A jakie mogą być, skoro ja w tym łagrze byłem praktycznie przeznaczony na śmierć – a tymczasem umierali silniejsi ode mnie, a ja wyzdrowiałem; rany po odmrożeniach zasklepiały się same” - wyjaśnił. „Pytają mnie czasem, dlaczego ty tak lubisz Rosję?… A ja nie lubię Rosji jako państwa, ale poznałem tam wspaniałych ludzi, prostych, dobrodusznych. Notabene kultura rosyjska, zna i ma swoje szczyty: literatura – Tołstoj, Dostojewski, Pasternak – piękny język melodyjny. Jeśli ktoś nim nie chłoszcze i nie wrzeszczy… Doskonali kompozytorzy, piękna muzyka, niedościgniony balet… Piękny rosyjski język, paskudny polityczny układ, pokorni, biedni ludzie – pracowałem z nimi więc wiem, że też byli niewolnikami we własnym kraju. I dobrze się do nas, niemieckich jeńców, odnosili. Po chrześcijańsku” – powiedział w rozmowie z „Odrą”.
Zwolniony z sowieckiej niewoli Karl Dedecius 1 stycznia 1950 roku znalazł się w Weimarze - wówczas w Niemieckiej Republice Demokratycznej (NRD), kontrolowanej przez Związek Sowiecki. „Dlaczego tak się stało?… Rodzice w międzyczasie umarli - matka w 1942 roku, kiedy byłem pod Stalingradem; ojciec w 1945 – byłem wówczas w lagrze w Michaijłowce. Nie pochowałem ich, nie pożegnałem… Nie wysiadłem więc z pociągu w Łodzi, bo nie była to już tamta Łódź sielska anielska, tylko sowiecka. Nie było w niej rodziców, a w małym domku jednorodzinnym na uboczu miasta, żyli już inni ludzie” - wspominał. „Nie mam więc nawet rzeki dzieciństwa i nie mam grobów rodziców” - dodał.
Z kontrolowanej przez Związek Sowiecki NRD w 1952 r. uciekł do RFN - osiadł we Frankfurcie nad Menem, podjął pracę w towarzystwie ubezpieczeniowym. „Przez wiele lat prowadziłem życie pustelnika. W dzień pracowałem w biurze, a potem całe wieczory i noce spędzałem przy maszynie do pisania. Inaczej nie powstałaby żadna książka, żaden artykuł” - wyjaśnił Joannie de Vincenz. „Pracy tłumacza, wydawcy mogłem się w pełni oddać dopiero po założeniu Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich w Darmstadt, tj. dopiero po przejściu na emeryturę” – dodał.
Do Łodzi pierwszy raz po wojnie przyjechał pod koniec lat 50. „Miasta za bardzo nie poznawałem, bo wozili mnie autem. Wyglądało na strasznie zdruzgotane. W pamięci miałem piękne pałace, budynki, balkony, pięknych ludzi, kolegów, koleżanki, parki. A tu taka powojenna nędza – bałem się wysiąść z samochodu. Ale – zresztą - konfrontacja wspomnień szczęśliwego dzieciństwa sprawiła, że nie chciałem już szukać dawnych śladów. Za dusze rodziców mogę się pomodlić wszędzie, codziennie” - wyjaśnił. „W powojennej Łodzi poznałem nowych interesujących ludzi, instytucje, muzea – to mnie ciekawiło, samo miasto już mniej” – dodał.
„Ale bardzo dobrze kojarzy mi się Park Poniatowskiego, gdzie się chodziło na wagary z kolegami, albo na randki z koleżankami, Park w Helenowie, gdzie były tańce… A najważniejsza była dla mnie szkoła, do której jechałem z domu ze Starego Rokicia podmiejskim tramwajem na Plac Niepodległości a potem jeszcze kawałek pieszo na Ewangelicką, dzisiaj Roosevelta a w międzyczasie Pierackiego – prawie godzinna podróż, bo tramwaj wtedy nie jeździł tak szybko jak dzisiaj” – wspominał.
W 1960 roku w Warszawie na I Międzynarodowym Kongresie Tłumaczy Karl Dedecius przeczytał dwa, przetłumaczone przez siebie, wiersze poety Władysława Sebyły, zamordowanego w Katyniu – i z tego powodu w czasach PRL praktycznie nieistniejącego w historii literatury polskiej. „I wtedy podeszła do mnie zapłakana kobieta, objęła mnie i powiedziała: »Po raz pierwszy w Polsce po 1945 roku są czytane wiersze mojego męża. I to przez kogo? Przez Niemca, po niemiecku«” - wspominał. „To był profetyczny twórca, którym inspirował się między innymi Tadeusz Gajcy” - wyjaśnił.
Z upływem czasu w podejściu do literatury stawał się konserwatystą. „Poezja to musi być poezja. Nie wszystko – wbrew temu co powiedział Stachura - jest poezją. Mam trochę większe wymagania artystyczne… Taki sonet Mickiewicza, czy elegia Kochanowskiego wymaga od tłumacza jednak więcej wysiłku niż, napisany, praktycznie prozą, wiersz młodego poety. I na to jeszcze mam siłę” – mówił w 2012 roku. „Pracuję dużo, bo to mnie trzyma przy życiu. Coraz częściej obcuję z umarłymi, Herbert mi umarł, wcześniej Miłosz teraz Szymborska” – dodał.
„Odchodzą pokolenia, które tłumaczyłem – najmłodsi to Zagajewski, Lipska rocznik 45… Nie, w antologii poezji polskiej uwzględniłem nawet 56 rocznik. Młodszych już nie jestem w stanie przekładać” – podkreślił. „A zresztą ci młodzi coraz częściej idą za europejską modą, piszą pod Zachód i na Zachód. A ja mam tu na miejscu oryginalny Zachód, więc nie muszę o nim czytać w książkach młodych polskich pisarzy, którzy jeszcze dobrze życia nie znają… Mówię im więc: piszcie polskie książki”.
Zastanawiając się, jak „w jako takim zdrowiu” dożył 91 lat, stwierdził, że zawsze starał się unikać lekarzy i szpitali. „Najważniejszym lekarstwem jest humor. Jak tłumaczyłem tragiczne, martyrologiczne wiersze, to potem byłem na pół obłąkany. Musiałem więc dla równowagi brać coś wesołego. Leczył mnie Lec, Krasicki, Boy, Wyspiański, Wiech i Mrożek” - wyjaśnił. „Wojnę przetrwałem dzięki pogodzie ducha. Żona uratowała moje młodzieńcze wiersze które pisałem w łódzkiej szkole – czytam je dziś: same satyryczne. Tak jak Różewicz - on też zaczynał jako satyryk, w polu, w partyzantce… Wewnętrznie byłem przygotowany, by być wesołym, pogodnym człowiekiem – optymistą” – ocenił.
„Potem wojna, historia, polityka chciały to zmienić, wbić mnie w rozpacz, pozbawić nadziei i radości… Czy im się udało?… Niezupełnie” – podsumował w rozmowie z „Odrą” w 2012 roku.
Karl Dedecius zmarł we Frankfurcie nad Menem 26 lutego 2016 roku w wieku 95 lat.
źródło: PAP, Paweł Tomczyk