Aktualności

26.09.2019

Słowo od tłumacza #19. „Tłumaczyć zaczęłam zupełnie przypadkowo” – wywiad z Anat Zajdman

Anat Zajdman, tłumaczka z języka polskiego na hebrajski, opowiada o początkach przygody z tłumaczeniem, odnajdywaniu klucza do prozy Wiesława Myśliwskiego, drygu do literatury dziecięcej i sytuacji literatury polskiej w Izraelu.

Jak zaczęła się pani przygoda z językiem polskim?

Urodziłam się w języku polskim. Mieszkałam w Polsce do 1957 roku. Kiedy wyjechałam z rodzicami do Izraela, miałam 11 lat. Nigdy nie straciłam kontaktu z językiem polskim, w domu rozmawialiśmy z rodzicami po polsku, czytaliśmy wspólnie książki. Potem poznałam mojego męża, który również jest z Polski, ale rozmawialiśmy po hebrajsku i tak już zostało. To bardzo ciekawe, bo oboje mówimy po polsku, ale nie między sobą. Czytamy książki napisane po polsku, ale dyskutujemy o nich już po hebrajsku. 

A kiedy pomyślała pani o tym, żeby zostać tłumaczem? 

To było zupełnie przypadkowe, jak większość spraw w naszym życiu. Studiowałam literaturę angielską i porównawczą, ale potem zaczęłam pracować w różnych zawodach – zajmowałam się reklamą, byłam asystentką na uniwersytecie, przez kilka lat uczyłam też esperanto – to było moje zaplecze translatorskie. A tłumaczyć zaczęłam zupełnie przypadkowo. Zauważyłam kiedyś, że to, co przychodzi samo, najczęściej się udaje, a gdy się staram – no cóż, nie zawsze wychodzi. Już się z tym pogodziłam. Na początku tłumaczyłam z angielskiego i polskiego na hebrajski, a po jakimś czasie, myślę, że przez ostatnich siedem-osiem lat, już tylko z języka polskiego. Debiutowałam w 1994 roku tłumaczeniem książki „Moskiewski czas”. Fantastyczna książka, wyszła po polsku i po niemiecku. Napisała ją po polsku znajoma, która mieszka w Tel Awiwie i chciała, żeby ukazała się też po hebrajsku. Opowiada o losach wojennych, ale jest napisana humorystycznym językiem. Przetłumaczyłam fragment, bardzo jej się to moje tłumaczenie spodobało i tak zadebiutowałam. Następnie znaleziono poważnego wydawcę i książka wyszła po hebrajsku. Później zwrócono się do mnie z tłumaczeniem Makuszyńskiego i tak to się potoczyło.

A czy ma pani swojego autora, którego uwielbia Pani tłumaczyć, albo przekład, który sprawił pani najwięcej przyjemności? 

Chciałabym powiedzieć, że takim moim autorem jest Wiesław Myśliwski. To była ciężka praca, ale i zarazem wyzwanie. Czerpałam z tego tłumaczenia bardzo wiele satysfakcji, chętnie tłumaczyłabym jego kolejne powieści, ale póki co nie ma na nie popytu. A przyjemnie pracuje mi się nad książkami dla dzieci – są wesołe, ciekawe, myślę, że mam dryg do ich tłumaczenia.

A jaki przekład sprawił pani najwięcej trudności?

Też Myśliwski. Jego proza jest wymagająca, nie mogę pozwolić sobie na nieznajomość jakiegoś słowa albo użycie innego. On bardzo ciekawie buduje swoje zdania i jeśli nie rozumie się absolutnie wszystkiego w tym zdaniu, to nie można go przetłumaczyć. To nie jest łatwa praca, ale dochodzenie do sedna jego myśli jest niezwykle fascynujące.

Czy ma pani swoje translatorskie marzenie?

Gdybym ponownie dostała do tłumaczenia Myśliwskiego, to byłabym bardzo zadowolona. Chyba już odnalazłam klucz do jego prozy.

Co jest najtrudniejsze w przekładzie – gramatyka czy różnice kulturowe?

Nasza kultura wcale nie jest tak odległa od polskiej – jest europejska, zwłaszcza sfery intelektualne. Jeśli czasem brakuje w hebrajskim jakiegoś pojęcia, to łatwo można je zastąpić. Problemem jest raczej brak zainteresowania kulturą polską w Izraelu wśród młodego pokolenia oraz odległość geograficzna. Rzeczywistość polska jest inna niż izraelska. Taki przykład kulturowy – gdy tłumaczyłam bajki Makuszyńskiego, pisarza katolickiego, w jednej z nich występował kościółek, diabeł, czyli kod zupełnie dla Polaka zrozumiały. Ale gdybym przetłumaczyła to dosłownie na hebrajski, byłoby to zupełnie niezrozumiałe dla dziecka, które nie zna tego kodu i wpłynęłoby na odbiór całej bajki. To jest wybór, przed którym stoi tłumacz – czy zachować w przekładzie kontekst kulturowy za wszelką cenę. W literaturze dla dorosłych pewnie bym tak zrobiła, bo ważne jest oddanie pewnego wzorca kulturowego innego kraju, ale dla małego dziecka to nie zawsze jest konieczne. Zatem zdecydowałam się na pewne uogólnienia w tej bajce.

A jak wygląda polska literatura na rynku wydawniczym w Izraelu?

Rynek wydawniczy jest trudny dla literatury hebrajskiej, a co dopiero dla tłumaczeń… W Izraelu więcej ludzi pisze niż czyta, każdy może wydać sobie książkę i zapłacić za wydanie. Ale literatura polska na tematy żydowskie może sprzedawać się dość dobrze, to jest jakaś wspólnota doświadczenia. W innym wypadku trzeba znaleźć naprawdę dobry powód, żeby wydawnictwo zainteresowało się polską literaturą – np. jakaś powieść została bestsellerem, zdobyła prestiżowe nagrody albo była już wcześniej tłumaczona na inne języki. To ważne, żeby ukazała się wcześniej w innych krajach, bo wówczas wydawcy mogą książkę ocenić. Literatura polska w Izraelu zazwyczaj ukazuje się ze wsparciem Instytutu Książki, często bez tego wsparcia tłumaczenie nie mogłoby się ukazać.

Czy na uniwersytetach w Izraelu są polonistyki lub slawistyki? 

Na uniwersytecie w Tel Awiwie istnieje  kurs języka polskiego, w ramach wydziału językoznawstwa. Na Uniwersytecie Jerozolimskim jest również wydział nauk slawistycznych, ale polonistyki jako osobnego kierunku nie ma. W Izraelu nie ma wielu młodych Polaków, a różnice między polskim a hebrajskim są tak ogromne, że nie ma chętnych na takie kierunki. Polski jest wybitnie trudnym językiem.

Na koniec chciałabym nawiązać do projektu Instytutu Książki „Szkoła Nowych Tłumaczy”, podczas którego poprowadzi pani warsztaty translatorskie dla tłumaczy literatury polskiej z Izraela. Czy upatruje pani w tym projekcie szansy na wzbogacenie rynku wydawniczego literaturą polską?

Tak! My, tłumacze, reprezentujemy literaturę i kulturę polską w Izraelu. Najważniejsze jednak, aby wydawnictwa chciały tę literaturę wydawać. Możemy być tylko gotowi do tłumaczenia, gdy jakieś wydawnictwo zwróci się do nas z ofertą. Jednak zapotrzebowanie na tłumaczy literatury polskiej w Izraelu jest niewielkie, to mały rynek. Z tłumaczenia literatury pięknej nie można się utrzymać, to jest zawód dla duszy. Ale zawsze warto próbować. Dlatego w „Szkole Nowych Tłumaczy” będziemy zajmowali się tłumaczeniem różnych gatunków – będzie „Rdza” Jakuba Małeckiego jako przykład beletrystyki, esej Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, a także próbki literatury dziecięcej i popularnej.

– rozmawiała Magdalena Brodacka