Aktualności

pisarz z kolegą
20.07.2018

Nocny stolik #1. Paweł Sołtys: Jeśli nie byłem na podwórku, to czytałem książki

Paweł Sołtys, wokalista, muzyk i pisarz, opowiada między innymi o największych fascynacjach literackich, książkach, które na niego wpłynęły, o tym, jakie pozycje daje najczęściej w prezencie znajomym, na co zwraca największą uwagę podczas lektury i co czyta córce.

Jakie książki masz na nocnym stoliku?

To trudne pytanie, bo właściwie nie mam nocnego stolika, natomiast na podorędziu mam przeróżne rzeczy bieżące, które czytam. W niedalekim zasięgu mam też rzeczy, które już znam, a lubię sobie je podczytywać, wstyd się przyznać, dla jakiejś przyjemności.

A dlaczego wstyd?

Dlatego że tam mnie już nic nie zaskoczy… Ale czasem jednak coś zaskakuje. Mam tam Otę Pavla, jakiegoś Hrabala, pewnie Babla, jakiegoś Amosa Oza. Mam taką szafkę obok łóżka – tam one sobie leżą i czekają.

A z tych bieżących książek?

Z tych bieżących czytam teraz Dziennik Maraiego. Nie jest to książka pierwszego wyboru, można ją sobie odkładać i wracać do niej. Ktoś powiedział, że to jest trochę jak Marek Aureliusz.

Zapładniające.

Tak, oczywiście tam jest historia, ale tak naprawdę nie dla części fabularnej się to czyta, tylko raczej dla urody tych zdań i jednak dla przenikliwości myśli.

Nie jest tak, że się z Maraim we wszystkim zgadzam, bo on czasem pisze dziwne rzeczy, natomiast bez wątpienia przez te lata, dziesięciolecia strasznie przenikliwie patrzy na siebie, Europę, Stany, Węgry. Patrzy z taką – to oksymoron – bezlitosną czułością. To bardzo inspirujące.

Prawdę mówiąc, mało czytałem wcześniej jego powieści. Nie był pisarzem, którego dobrze znałem, ale poszedł na półkę przeoczonych geniuszy, więc teraz skupuję te powieści i będę je nadrabiał.

Dziedzictwo Estery było ekranizowane z Seanem Connerym. Nie widziałem tego, ale sama powieść znakomita, trochę w stylu Dostojewskiego.

Poza Maraim mam też rozmowę Werblana z Modzelewskim, która jest ciekawa, bo to spojrzenie na cały PRL w pewnym sensie z wewnątrz, szczególnie jeśli chodzi o Werblana, i to z najwyższych szczebli władzy. Ta książka tłumaczy wiele, może chwilami nawet zbyt wiele motywacji, które kierowały tymi ludźmi i, myślę, były zupełnie nieczytelne dla kogoś, kto nie był w środku. Oczywiście, tam pewnie jest trochę wybielania, bo trudno, żeby Werblan sam siebie oczerniał. Ale nawet biorąc poprawkę na to, ciekawe są drogi ich obu. Werblan i Modzelewski szli na skos. Werblan wywodził się z PPS-u, środowiska jednak tak naprawdę demokratycznego, a przyszedł do Polski ze Związku Radzieckiego z armią i został twardogłowym komunistą, Modzelewski natomiast miał ojca, który jeszcze przed wojną był twardogłowym komunistą, za co siedział w Związku Radzieckim, bo – jak wiadomo – ideowi komuniści często siedzieli za Stalina, ale potem został poważną szychą w establishmencie, a on sam poszedł w drugą, rewizjonistyczną stronę. Ciekawie się to wszystko przecinało.

Na pewno przy łóżku mam też jakieś lekkie czytadło, na wypadek gdybym nie mógł w nocy zasnąć, co mi się zdarza. Obecnie mam chyba Wegnera, polskiego autora fantastyki, moim zdaniem bardzo dobrego. Jeśli chodzi o literaturę gatunkową, to naprawdę bardzo porządna rzecz.

Jeśli się nie mylę, jest popularny w Rosji.

To jest takie dark fantasy, bez elfów, bez krasnoludów. Ma gościu łeb. Ale nie ukrywam, że to nie jest jakaś wielka, intelektualna rzecz. Czytam też teraz Zgiełk czasu, ale Mandelsztama, nie Barnesa. Wznowienie, które wydała pani Renata Lis w Sic-u. Jako niedokończony rusycysta powinienem znać tę książkę, ale – o dziwo – jej nie znam. Na studiach nam o niej nie mówiono, a w swoich poszukiwaniach jakoś ją ominąłem. Zresztą na studiach nie byłem wielkim fanem akmeistów. Trochę inne rzeczy mnie interesowały. Byłem młody…

A co Ciebie wtedy z rosyjskiej literatury najbardziej interesowało? I co Ci z tego zostało?

Na studiach interesowały mnie najbardziej dwie rzeczy. Jedna to proza ornamentalna, czyli Babel, Zamiatin, autorzy opowiadań, co wiele tłumaczy, jeśli chodzi o moje podejście do pisania.

Druga rzecz to konkretyści moskiewscy, czyli grupa Lianozowo, o której chciałem pisać pracę. To taka grupa, która powstała w latach 50. pod przywództwem Kropiwnickija. Ale ten Kropiwnickij był raczej nauczycielem, który tej grupie młodych ludzi opowiadał im na przykład o Mandelsztamie, o tym, o czym w latach 40. czy 50. w ogóle się nie mówiło. Byli tam Igor Cholin, Gienrich Sapgir i Jan Satunowski – to najważniejsze trzy nazwiska. Oni poszli w bardzo ciekawą stronę, w ten konkretyzm, czyli literaturę bardzo mocno osadzoną w języku potocznym, wręcz języku ulicy. W jakimś sensie ich pisanie było hip-hopowe, ale też często ironiczne. Białoszewski od zupełnie innej strony, bo od strony intelektualnej, doszedł do bardzo podobnych efektów. Nie mogli się znać, bo ani wtedy Białoszewskiego nie wydawano w Rosji, ani tym bardziej konkretystów u nas, bo oni w większości nie dożyli publikacji. Sapgira zaczęto wydawać w latach 90. i był on trochę legendą undergroundu, ale tego wczesnego. Konkretyści nie załapali się na tę falę z Prigowem i bardziej znanymi poetami. Zresztą wpadłem na nich trochę przez przypadek, bo od końca liceum kupowałem regularnie „Literaturę na Świecie”. To było wtedy okno na świat pełne rzeczy, których nigdzie indziej nie można było znaleźć. Wyszedł numer o radzieckim undergroundzie literackim, bodaj w przekładzie wybitnego tłumacza Jerzego Czecha. Absolutnie mnie zafascynował, przyszedłem z tym do mojej pani promotor, profesor Alicji Wołodźko-Butkiewicz, i ona była trochę w szoku, bo ich osobiście znała. W latach 60. studiowała w Moskwie…

I nie znała ich tekstów?

Nie, znała, tylko nie spodziewała się, że… Wiesz, jak to jest na studiach.

Wszyscy robią to samo.

Tak, wszyscy idą po linii najmniejszego oporu, więc była zaciekawiona, że mnie to fascynuje. A fascynowało dlatego, że było absolutnie osobne, niepodobne do niczego. Oczywiście, że konkretyści mieli przerobiony srebrny wiek, że mieli przerobionego Majakowskiego – trudno, żeby tego wszystkiego nie znali, natomiast poszli w zupełnie innym kierunku.

Bardzo ciekawili mnie jeszcze oberiuci, przede wszystkim Charms. Z jednej strony to było zabawne, surrealistyczne, a z drugiej szedł za tym ogromny namysł filozoficzny. To nie były gierki. Sam Charms był niesamowitą postacią, umarł z głodu w trakcie oblężenia Leningradu, co oczywiście dodawało w oczach młodego czytelnika legendy.

Ale o Rosjanach można długo. Ważne było dla mnie też spotkanie z Szałamowem. Wydawało mi się, że po Sołżenicynie czy Herlingu-Grudzińskim wszystko wiemy o łagrach.

A dopiero, jak przeczytasz Szałamowa, to tak naprawdę wchodzisz w ten świat.

Przede wszystkim on był innym pisarzem, bardziej na swój sposób ekstatycznym, mniej zrównoważonym w takim europejskim sensie.

Tak, Sołżenicyn jest w Archipelagu bardzo chłodny i ironiczny.

Sołżenicyn jest z tej tradycji wielkiej literatury rosyjskiej, słychać tam u niego Turgieniewa. Herling-Grudziński, wiadomo, intelektualista. A u Szałamowa jest samo mięso. Co nie znaczy, że to nie jest poetyckie. Pamiętam, że tę książkę odchorowałem.

Mówisz o Procuratorze Judei czy o całych Opowiadaniach kołymskich?

O Opowiadaniach kołymskich i Wiszerze. Właściwie tylko książki o Zagładzie zrobiły na mnie podobne wrażenie, bo to w pewnym sensie podobny temat.

Zasługą studiów rusycystycznych jest to, że trzeba było poznać całą tę klasykę, zresztą inteligentny człowiek powinien ją znać. Wiadomo, że Dostojewskiego mniej więcej wszyscy znają, jeśli chcą się uważać za inteligentów, Tołstoja też. Ale pewnie czytają Annę Kareninę i Wojnę i pokój, a należy przeczytać bez wątpienia jego opowiadania, bo tam się dzieją rzeczy niebywałe. Mnie się strasznie podobał też Leskow, autor niby humorystyczny, bez którego jednak na pewno nie byłoby na przykład Babla, pewnej takiej lekkości, tego, co Rosjanie nazywają skazem, czyli tej narracji, powiedzmy, pierwszoosobowej, gdzie bohater mówi językiem często ludowym. To są oczywiście stylizacje, ale pamiętam, że zrobiły na mnie ogromne wrażenie. I potem można to znaleźć u wszystkich, u Babla, u Hrabala. To zejście z tego piedestału Tomasza Manna. Jeśli opowiada robotnik czy Kozak, to musi mówić swoim językiem. Ale spróbujmy do tego włożyć literaturę, żeby to nie było tylko naśladowaniem języka. Jeśli ktoś uważnie przeczytał moją książkę, to myślę, że znajdzie u mnie echa takiego pisarstwa, co jest ciekawe, bo Leskow jest przecież trochę anachroniczny. Polecam go, bo to nie jest jakoś bardzo znany w Polsce pisarz. Oczywiście był wydawany, szczególnie w latach 60.

Zdarzyła Ci się książka, która byłaby dla Ciebie formacyjna? Coś, co rzeczywiście Ciebie odmieniło?

Tak, i dziś uważam, że to jest niedobra książka. W drodze Kerouaca. Miałem piętnaście lat i doszedłem do niej okrężną drogą, czyli przez muzykę. Byłem wtedy zafascynowany hipisowskim rockiem amerykańskim, Doorsami i tak dalej. Zacząłem czytać o nich książki, które się ukazywały, np. Nikt nie wyjdzie stąd żywy. Co chwila pojawiali się tam bitnicy i hipsterzy, lektury, które były ważne dla Morrisona. Pojawiali się Burroughs, Walt Whitman, ale przede wszystkim Kerouac, Ginsberg. Mówię: no dobra, powinienem to przeczytać. Czytałem to nie najlepsze tłumaczenie W drodze… Może nawet nie było takie złe, tylko miało bardzo wiele błędów rzeczowych, np. hipsterzy, czyli słuchacze jazzu z lat 40. i 50., byli tłumaczeni jako „hipisi”. Takich rzeczy było tam dużo.

Przeczytałem tę książkę z piętnaście razy, miałem piętnaście lat, to jest ten moment, kiedy nie może być nic lepszego niż dwóch czy trzech facetów, którzy jadą przez Stany, podrywają dziewczyny, biorą narkotyki, słuchają jazzu. Zresztą dzięki tej książce pierwszy raz słuchałem Charliego Parkera. W tym sensie to też było formacyjne. A z drugiej strony Kerouac odesłał mnie do wielu lepszych od niego pisarzy: do Corso, Ginsberga czy przede wszystkim do Burroughsa, bo to wszystko tam jest, oni byli tam zakamuflowani jako postaci. Potem oczywiście doczytywałem sobie, kto był kto, że Wielki Byk Lee to był Burroughs – co za Burroughs? Co to za facet?

W drodze było dla mnie bez wątpienia formacyjne. Z pięć lat temu postanowiłem zobaczyć, co mnie w tej powieści urzekło. I nawet jeśli rozumiem co, to dziś by mnie nie urzekło. Jest taki słynny wywiad, w którym Kerouac się chwali, że napisał ją przez trzy dni i noce na benzedrynie, nic nie poprawiając. Na to któryś z krytyków powiedział: to widać. I rzeczywiście to widać. Ale w sensie kulturowym czy popkulturowym to jest jedna z najważniejszych książek XX wieku, która miała ogromny wpływ nie tylko na literaturę, ale na muzykę, na ruchy kontrkulturowe.

Jaką książkę najczęściej kupujesz znajomym?

Najczęściej kupuję Śmierć pięknych saren, więc nie jestem w tym oryginalny. Jeden słynny polski reporter też tak robi. Był też moment, że kupowałem wszystkim Armię konną Babla, bo uważałem, że jeśli ktoś jej nie zna, jest niepełnym człowiekiem. Kupuję też dużo poezji. Ludzie mają lęki przed poezją. Mało jest osób niezwiązanych ze światkiem literackim, które czytają poezję. Zwykle ludzie się boją, że to za trudne i tak dalej. Wtedy trzeba im kupić na przykład Jaworskiego, żeby zobaczyli, że to wcale nie tak, że jak się zacznie od jakiegoś momentu, to można tę przygodę ciągnąć. Myślę, że część z tych osób mnie nienawidzi, bo przez to mają na półce książki, po które jednak nie sięgną, ale dostali szansę. Ja na przykład dostałem taką szansę z Miłoszem, bo przez całą buntowniczą młodość wydawało mi się, że to są jakieś nudne ecie-pecie dla dziadów.

Pomnikowe za bardzo.

Pomnikowe, do tego jakiś starszy pan, którego tu wszyscy fetowali.

No, mało kontrkulturowy.

Bardzo mało jednak. Co nie do końca jest prawdą zresztą, jak się właśnie okazało. Dostałem od mojego przyjaciela pisarza Wiersze wszystkie. Jak już to dostałem, to stwierdziłem, dobra, zajrzę tam. Oczywiście część tych moich lęków się okazała uzasadniona… Ale może się musiałem do tego zestarzeć. Są tam rzeczy fantastyczne, przepiękne. To był taki późny szok czytelniczy. Nie spodziewałem się, że będę komuś opowiadał, że ten Miłosz to jednak świetny gość.

Problem jest chyba z tym jego moralizatorstwem, czego na przykład nie ma wiele w późnych tekstach.

No tak, problem w tym, że ja miałem jakieś takie naturalne opory przed tym, że ktoś mi opowiada, jak mam żyć. Jestem punkowcem z ducha.

A trafił Ci się taki pisarz, który byłby dla Ciebie drogowskazem?

Na szczęście chyba nie. To znaczy miałem paru takich, którzy mi to zasugerowali. Kerouac czy Kesey. Zresztą Kerouaca niestety przeczytałem nie tylko W drodze. Pamiętam, że jak miałem piętnaście lat, bardzo mi się podobali jego Włóczędzy Dharmy, którzy się chyba nie nadają do czytania.

Czytałem w ostatnich latach jakiegoś Kerouaca, bo ciągle coś tam wychodzi. Straszne.

Ale to chyba jeszcze gorsze rzeczy. Pamiętam, że podobała mi się książka Podziemni. I ona po latach być może się broni najbardziej, bo to po prostu kontrkulturowa historia miłosna.

Jest też taka książka Próba kwasu w Elektrycznej Oranżadzie o Merry Pranksters, czyli tej hipisowskiej grupie Keseya. To było dla mnie jako człowieka związanego ze sceną niezależną w Polsce inspirujące.

Unikasz jakichś gatunków albo konkretnych rzeczy?

Chyba nie. Nawet eseje zdarza mi się czytać. Jak to kiedyś ładnie Stasiuk napisał, okazał się, że nawet można to z przyjemnością przeczytać. Chyba gatunków żadnych nie unikam. Stosunkowo mało czytam twardego klasycznego science fiction. Czytałem oczywiście klasyków, Lema, Strugackich, Zajdla, ale nie jest to mój rejon. Dużo czytam rzeczy historycznych.

Zaczęło Ci się z wiekiem?

Nie, gdyby nie mój głupi historyk z liceum, to pewnie byłbym historykiem, bo takie miałem marzenie w dzieciństwie. Dobry byłem z historii w podstawówce, ale miałem tak strasznego nauczyciela, który mnie zniechęcił. W końcu miałem trójkę na maturze, natomiast zawsze mnie to fascynowało i przez długi czas marzyłem, że pójdę na historię albo na archeologię. I ta historia cały czas jest obecna w moim życiu czytelniczym.

Chciałbyś poznać jakiegoś nieżyjącego pisarza?

To jest bardzo trudne pytanie, bo doświadczenie uczy, że z tym poznawaniem nawet żyjących pisarzy…

…wiążą się rozczarowania?

Czasem lepiej by nie. Oczywiście czasem to jest cudowne. Przyjaźnię się z kilkoma pisarzami, którzy wcześniej byli dla mnie, powiedzmy, idolami. Czy może: bardzo ich ceniłem, bo idol to dla mnie duże słowo. Ale są też tacy, którzy się okazują bucami. Żona Gałczyńskiego mówiła Kirze: nigdy nie poznawaj ukochanych poetów.

Natomiast na pewno chciałbym poznać Buczkowskiego, na pewno chciałbym poznać Schulza, Babla. Na pewno chciałbym pójść na piwo z Hrabalem. Kto by nie chciał? Jakiś cymbał tylko. Ale podobno Hrabal też bywał różny. Był nieufny wobec obcych. Niektórzy uważali go za bardzo niemiłego alkoholika, więc mogłoby być różnie. No ale napić się piwa z Hrabalem… Tylko boję się, że przeszkadzałaby bariera językowa, bo Hrabal, zdaje się, z tym angielskim – podobnie jak ja – nie najlepiej, a ja z kolei czeskiego nie znam. Miałem kiedyś pomysł, że się nauczę, bo tak mi się ta literatura podoba, ale jak już naprawdę się do tego zabrałem, to urodziła mi się córka, i okazało się, że są rzeczy ważne i ważniejsze.

Czytasz książki poświęcone muzyce? I z drugiej strony: czy zwracasz uwagę na muzyczne elementy w literaturze, w stylu?

Teraz czytam stosunkowo mało takich książek, to nie jest jakaś moja pasja. Ale kiedy nie byłem muzykiem, a w każdym razie nie zawodowym muzykiem, tylko początkującym grajkiem, to oczywiście czytałem wszystko, co wpadało mi w ręce od książek o Stonesach czy Dylanie po bardzo ciekawą biografię Szostakowicza, którą napisał Krzysztof Meyer.

A co do drugiego pytania, to dla mnie trochę nieuchwytna kategoria melodii w prozie jest chyba decydująca. Od tego zależy, czy coś mi się podoba, czy nie. Czy zachwyca, bo to chyba to słowo. Kiedyś rozmawialiśmy o tym zdaniu z Bułhakowa… („W białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika posuwistym krokiem kawalerzysty wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan pod krytą kolumnadę łączącą oba skrzydła pałacu Heroda Wielkiego wyszedł prokurator Judei Poncjusz Piłat”; w przekładzie Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego – przyp. red.). To jest to. Albo się w tym zakochujesz, albo nie. Tym, co mnie najbardziej zadziwiło, było odkrycie, że nie wszyscy mają ten słuch, że rozmawiasz często z ludźmi, próbujesz im wytłumaczyć, dlaczego to jest piękne, albo dlaczego opowiadanie Chce pan widzieć złotą Pragę? Hrabala jest jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie, i dla niektórych to jest po prostu nieczytelne. Widocznie to jest jakaś zdolność mózgu.

Literatura działa czasem na poziomie idei, na poziomie fabuły, ale z wiekiem fabuła staje się chyba mniej ciekawa.

Któryś z postmodernistów wyliczył, że jest sześć czy siedem wariantów historii do opowiedzenia.

W ogóle powtarzam, że dla mnie w literaturze liczy się jak, a nie co. Oczywiście są wyjątki. Mówiliśmy o Szałamowie. Nie jestem krytykiem czy teoretykiem literatury, ale najciekawszy jest właśnie ten splot, żeby to było o czymś, ale też napisane w taki sposób, żeby cię uwieść. Osiągnięcie czegoś takiego to jest mistrzostwo. I wtedy jesteś wielkim pisarzem.

Jaki najlepszy prezent książkowy dostałeś? Pamiętasz coś takiego?

Trochę monotematyczna ta rozmowa się robi, ale dostałem od ojca, chyba jako siedemnastolatek, Opowiadania odeskie Babla. Było takie wydanie Książki i Wiedzy.

I potem pomyślałeś: pójdę na rusycystykę?

Aż tak to nie. Ale coś w tym jest. Nie było to takie proste przełożenie wajchy, natomiast bez wątpienia było to jedno z tych ziaren, które się zasiały „w duszy mej”.

Jakim byłeś czytelnikiem w dzieciństwie i jakie książki z tamtych czasów z Tobą zostały?

Pewnie każdy tak mówi, ale byłem trochę nietypowym przypadkiem. Byłem wysportowany i hej do przodu podwórkowo, dobrze grałem w piłkę, grałem w kosza, generalnie nie miałem jakichś kłopotów, nie byłem tak zwanym okularnikiem albo grubym na bramkę. Ale z drugiej strony, jeśli nie byłem na podwórku, to czytałem książki. I to czytałem, dzisiaj sobie myślę, maniakalnie. Bardzo często rzeczy, które niekoniecznie uznalibyśmy za odpowiednie do wieku. Na pierwszą kolonię, mając siedem lat, zabrałem Krzyżaków. I te panie, które się nami opiekowały, patrzyły na to trochę podejrzliwie. Zastanawiały się, czy to jest jakiś żart. A mnie ta historia autentycznie uwiodła.

Czytałem oczywiście bardzo dużo polskiej literatury dziecięcej czy młodzieżowej, która była – trzeba powiedzieć – bardzo dobra. Mieliśmy sporo świetnych pisarzy: Bahdaja, Niziurskiego, Szklarskiego, Wiktora Woroszylskiego.

Z drugiej strony, ponieważ miałem starszą siostrę, a czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce, dosyć wcześnie przeczytałem całą tak zwaną literaturę dziewczęcą, czyli Musierowicz, Siesicką, Hannę Snopkiewicz. Pamiętam Zawsze jakieś jutro Janiny Wieczerskiej o dziewczynie, która kończy liceum we Wrocławiu, ma kłopoty w ZMS-ie… Świetnie napisana, też przeczytałem parę razy. Przeczytałem Anię z Zielonego Wzgórza. Czytałem wszystko, co miała moja siostra.

Poza tym w domu było dużo klasyki, moi rodzice ją zbierali. Również klasyki w poezji. Dosyć wcześnie czytałem wiersze. Nie jakoś zawzięcie, bez przesady, nie róbmy ze mnie wielkiego amatora, ale nie był to dla mnie obciach.

Był też księgozbiór dziadków, u których na Grochowie spędzałem dużo czasu. Mój dziadek zbierał dużo rzeczy historycznych i okołohistorycznych, szczególnie o II wojnie światowej i okolicach. Interesowało go to ze względu na własne przeżycia. Z kolei babcia zbierała masę wspomnień, które wtedy wychodziły. Przeróżnych. Pamiętam, że był taki Strumph Wojtkiewicz, który wrócił z Armią Andersa. To była zresztą bardzo popularna książka wtedy. Ale czytałem też wspomnienia przedwojennych aktorów. Pamiętam, że wiedziałem, kto to stary Leszczyński, a kto młody, co to za ród Kamińskich, co mnie odróżniało trochę od rówieśników. Było to o tyle frustrujące, że o wielu z tych rzeczy nie miałem z kim pogadać. Mogłem z rodzicami albo dziadkami, ale dla moich rówieśników to, o czym próbuję do nich mówić, było zupełnie nieczytelne.

Pamiętam, że jak byliśmy nastolatkami i zaczęła się tworzyć taka nieformalna grupa, z której wyłoniło się Antikonsjum, to dla mnie jednym z najpiękniejszych odkryć w życiu było to, że mam kolegów i przyjaciół, z którymi mogę porozmawiać o literaturze. To było uczucie ulgi, że nie musisz tego tłamsić. Jak masz piętnaście lat, to rzadko idziesz do starych pogadać. Oczywiście idziesz, ale nie jest to najbardziej naturalna droga. A jak masz kumpla i mówisz mu: „Słuchaj, a ja odkryłem, że tu jest jakiś taki Trešnak, czeski muzyk rockowy, tu mam to w »Literaturze na Świecie«. Czy ty go znasz?”. A on na to: „No pewnie, że nie znam, ale z chęcią bym ci pokazał, że ja tu czytam takiego Argentyńczyka Borgesa”. I zaczyna się jakiś ferment.

Co czytasz swojej córce? Są takie książki, z którymi chciałbyś ją zapoznać?

To jest w ogóle wieczna frustracja, bo niestety mam w sobie coś takiego, że chciałbym jej już coś podsuwać, ale żona mnie często strofuje, że na wiele z tych rzeczy jest jeszcze za wcześnie. Dzieci nie mogą tak długo utrzymać uwagi. Oczywiście czytamy sobie klasyczne wierszyki, Tuwima, Brzechwę. To jednak genialne rzeczy, bo niezależnie od pokolenia, po prostu działają.

Czytamy dużo takich książek, które teraz wychodzą, gdzie tekst jest właściwie równie ważny co ilustracje. Dla małych dzieci interesujące są te wszystkie książki o drzewach, o ptakach. Natalkę interesują piękne ilustracje. Kupiliśmy też na próbę Poczytaj mi, mamo. Jak byłem młody, to były malutkie książeczki, a teraz to są tomy. Zacząłem to czytać Natalce z pewną nieśmiałością, ale okazuje się, że to się dalej sprawdza. Oczywiście nie wszystko, te opowiadania i wierszyki są dla bardzo różnych dzieci: niektóre są czytelne dla trzy-, czterolatka, a inne dla dziewięciolatka. Jest tam na przykład takie przepiękne, lekko rymowane opowiadanie o namalowanej niebieskiej dziewczynce. Moja córka je uwielbia. Ono jest tak nienachalnie poetyckie. „A ile pani waży? Ja, proszę pana, ważę niewiele, bo jestem namalowana”.

Muszę też ulegać presji środowiska mojej córki i jej samej, i czytać jakieś książki, które się wiążą na przykład z filmami animowanymi. Teraz na topie mamy Auta, czyli Złomka i Zygzaka. Moja córka chce być Zygzakiem albo Mauim z takiej bajki, która się nazywa Vaiana, opartej na mitologii polinezyjskiej. Bardzo ciekawe! Nawet mi się to spodobało. Wiadomo, że to jest film disneyowski, ale fajnie, że sięgnięto po coś, co także dla mnie było egzotyczne.

Próbowałem ostatnio czytać córce Akademię pana Kleksa, ale to jest absolutnie nie ten poziom. Natalka po jakichś dwóch stronach zaczyna się wiercić i po prostu nie rozumie. Na mnie Akademia zrobiła w dzieciństwie ogromne wrażenie. Jest dosyć mroczna, tajemnicza. Ale to była taka absolutnie pozbawiona sensu próba rodzica, który chciałby swoje emocje przekazać dziecku.

Co masz teraz w czytelniczych planach?

Mam tak zwaną kupkę wstydu. Ty też na pewno masz.

Bibliotekę wstydu.

Sporo tych rzeczy zalega. Tylko co tam jest? Mam do przeczytania biografię Gombrowicza. Ciągle znajduję sobie wymówkę.

To się dobrze czyta.

No tak, pewnie jak już usiądę, to przeczytam. Obiecałem sobie, że wrócę do czytania po rosyjsku, bo język nieużywany niestety zanika i widzę po sobie, że oglądając jakieś wiadomości czy czytając coś w internecie, rozumiem mniej niż pięć lat temu. W związku z tym postanowiłem wrócić do literackiego języka rosyjskiego i kupiłem sobie całego Czechowa. I on też na mnie czeka i grozi palcem, że obiecałem. Mam sporo nieprzeczytanej poezji, którą podostawałem, np. Sobola. I też mi jest wstyd, bo nie znam tego poety. Jestem też w połowie… bo czytam parę książek na raz – nie wiem czy też tak masz?

Zwykle tak, nie potrafię jednej.

No to jestem w połowie Rzeczy, których nie wyrzuciłem Wichy. Dziwna jest ta książka na razie. Po recenzjach spodziewałem się trochę czego innego. Ale poznałem niedawno pana Marcina, więc jestem mu winien, żeby to przeczytać.

(rozmawiał Krzysztof Cieślik)