Literatura

2017
Stephenie Meyer

Intruz

Na Ziemię trafiają kosmici – gatunek zwany duszami. Szybko zaczynają kolonizować planetę, na której ciała ludzi służą im jako swego rodzaju skafandry, i dzięki swojej przewadze liczebnej niemalże w całości opanowują Ziemię. Z ludzkości ostają się jedynie niedobitki. Jednakże jest pewna dusza, której żywiciel nie zamierza łatwo się poddać… Czytając „Intruza”, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że na kartach książki ścierają się dwa koncepty; pierwszy to wyobrażenie tego, jak miała wyglądać powieść według autorki, natomiast drugim jest kształt, jaki ostatecznie przybrała – różnica zaś wynika z kiepskiego warsztatu i nieumiejętności tworzenia spójnej historii. Bo to mogła być dobra książka. Pomysł mógłby się obronić, gdyby kompletnie nie zawiodła jego realizacja. Jedną z ważniejszych wad „Intruza” jest to, że w czasie czytania z siłą tajfunu uderza w nas fala hipokryzji. Dusze od początku przedstawiane są nam jako istoty o nieskończonych pokładach miłości, spokoju i dobra. Są zawsze prawdomówne, uczciwe i brzydzą się przemocą. Niestety tekst w wielu miejscach pokazuje, że są to jedynie puste słowa, a dusze to ogromni hipokryci, które prowadzą aktywną anihilację innych gatunków, bez wyrzutów sumienia przejmując ich planety, kradnąc ciała i życia… Obcy próbują się usprawiedliwiać, lecz ich argumenty wcale nie stawiają dusz w lepszym świetle, bo w dalszym ciągu, kolonizując Ziemię czy każdą inną planetę, są agresorami. Szczególnie gorzko w tym kontekście brzmią słowa wypowiadane przez Wagabundę w dalszej części książki dotyczące powodu, dla którego zasiedlają inne planety. A właściwie braku sensownego powodu. Co więcej, przemoc nie budzi w nich takiego wstrętu, jak to wszem i wobec głoszą; kwestia zabijania poszczególnych osobników z różnych gatunków powraca parokrotnie i za każdym razem dusze działają z wyrachowaniem. Nie ma w tym momencie znaczenia, że nie traktują tego jak morderstwo – bo to nadal jest morderstwo. Gdyby stworzenie z dusz hipokrytów-potworów było zamierzone, mogłoby to mieć wręcz pozytywny efekt i kreować interesującą perspektywę; obawiam się jednak, że tak nie jest. Nigdzie w powieści, oprócz specjalnego przypadku, o którym opowiem za chwilę, w rozumieniu dusz nie wyłania się wyraźna konkluzja, że postępują źle.

Natomiast równocześnie z nachalnym wychwalaniem dusz, odnajduję tu równie nachalne demonizowanie ludzi – podkreślenie ich słabości, zezwierzęcenia i zdemoralizowania.

Ludzie są tu pokazani jako istoty z natury agresywne, porywcze, o morderczych skłonnościach i w ogóle tak zupełnie odmienne od dusz, jak tylko się da. Żywiciele są obarczani za ewentualne niezbyt przykładne zachowania dusz. Ludziom oberwało się nawet za wygląd – są w końcu nijacy i trudni do odróżnienia. Następną kwestią jest, jakże ważna w science-fiction, kreacja świata. Meyer niestety nie podołała zadaniu. Stworzony przez nią świat, a właściwie Wszechświat, jest pełen białych plam, niedopowiedzeń, nielogiczności i świadczy o ograniczonej wyobraźni. Jak dokładnie działa, na czym polega od strony technicznej połączenie między Wagabundą a Melanie, tak naprawdę nigdy się nie dowiadujemy. Podobnie sprawa ma się z naszą wiedzą o społeczeństwie dusz. Jak ściśle przebiega kolonizacja? Jak utrzymują porządek bez wyszczególnionej władzy? Szkoda, że Meyer rzuca nam strzępki informacji na różne tematy, ale żadnego z nich porządnie nie rozwija. Absolutnie zabrakło również kreatywności w wymyśleniu obcych ras – mówię tu oczywiście o Delfinach podobnych do ważek, Niedźwiedziach rzeźbiących tęczowe miasta z lodu i kołyszących się Wodorostach. Kolejnym ważnym problemem, jaki odnajduję w „Intruzie”, jest sposób, w jaki autorka pokazuje w nim zjawisko miłości. Niewiele momentów, paradoksalnie, poświęcono na opis stopniowego rozwoju relacji między osobami, mimo że ta powieść miała być przede wszystkim romansem. Zakochanie często następuje błyskawicznie, miłość po prostu albo jest, albo jej nie ma, jak wyraża się jedna z postaci. Wagabunda w jednej chwili przejmuje wszystkie uczucia Melanie i nie ma nad tym kontroli – ogromna sympatia do Jareda nie zostaje zachwiana nawet wtedy, gdy dusza ma wszelkie powody, by go znienawidzić. I tak płynnie przejdę do oceny konstrukcji postaci. Ponownie jest to płaszczyzna, do której mam sporo zastrzeżeń. Bohaterowie są płascy, jednowymiarowi, niewiele wiemy o tych spoza głównego kręgu zainteresowania – do tego nie wzbudzają większej sympatii, więc ich losy pozostają czytelnikowi obojętne. Jedyną osobą, która zazwyczaj ma głowę na karku, jest Jeb, chociaż nawet jemu zdarzają się słabsze momenty. Kyle i Łowczyni to persony karykaturalnie złe, istniejące chyba tylko po to, żeby podtrzymywać wrażenie istnienia w tle jakiegoś zagrożenia. Jamie to istne kuriozum; mimo że ma czternaście lat, najczęściej zachowuje się, jakby był o połowę młodszy, a zresztą podobnie traktują go inni, co tylko potęguje odczucie jego zdziecinnienia. Jared z kolei jest dla mnie interesującym przypadkiem, ponieważ głęboko mnie zastanawia, czy faktycznie miał być postacią pozytywną. Psychopatyczne skłonności są u niego tak wyraźne, że po prostu ciężko w jakimkolwiek stopniu go tolerować, nie mówić już o lubieniu. Jego agresywna postawa utrzymuje się przez większość powieści – wręcz emanują od niego nienawiść i furia, które wyładowuje na otoczeniu. Przerażające jest to, że ten sposób postępowania jest w pewnym stopniu usprawiedliwiany. Wydaje się więc, że na tle Jareda Ian jest tym „lepszym” kandydatem na partnera, prawda? Nie do końca. Bohater ten również ma swoje za uszami, co staje się jasne bliżej końca lektury. Oprócz tego Melanie czasami zachowuje się cokolwiek nieadekwatnie do sytuacji. Z jednej strony to dziewczyna, która potrafi walczyć o swoje, co zdecydowanie stanowi cechę pozytywną, ale z drugiej zmienia się nie do poznania, gdy w pobliżu znajduje się Jared. Zupełnie nie widzi jego wad, o których wspomniałam wcześniej, i nadal w duchu do niego wzdycha, co uważam za niepokojące. Jeśli chodzi o Wagabundę, wielokrotnie spotykamy się z podkreśleniem jej wyjątkowości, w pewnym momencie zostaje nawet zasugerowane, że w swoim społeczeństwie traktuje się ją jako kogoś w rodzaju członka rodziny królewskiej. Przy tym nie wyróżnia się inteligencją (ale to już właściwie cecha wspólna wszystkich bohaterów), jest przewrażliwiona i chętnie przyjmuje cierpiętniczą postawę, uwypuklając swoje wyobcowanie. Chyba spokojnie można określić ją jako przykład Mary Sue. Ale należy tu zaznaczyć bardzo ważną kwestię: choć Meyer stara się przekonać czytelnika, że Wanda ostatecznie przechodzi na stronę ludzi i zmienia swój światopogląd, w istocie wcale do tego nie dochodzi. To znaczy, oczywiście, przywiązuje się w jakiś sposób do współmieszkańców jaskini i dochodzi do wniosku, że nie podoba jej się, iż zabrano im świat, ale jeśli problem nie dotyczy jej bliskich… to problemu nie ma. Kolonizacja innych planet, zabieranie życia innym gatunkom – w dalszym ciągu: czemu nie. Przez „Intruza” ciężko przebrnąć – to zasługa nie tyle dużej objętości, co nudno prowadzonej narracji. Autorka posługuje się mało plastycznym stylem i wprowadza wiele niepotrzebnych szczegółów. Utrudnia to wyczucie odpowiedniej atmosfery oraz zwyczajne wciągnięcie się w powieść, czekanie z wypiekami na twarzy na to, co stanie się na kolejnej stronie. Przy tym niektóre sceny są udramatyzowane i przeładowane weltschmerzem. Dodajmy do tego dziury fabularne, brak polotu oraz niesatysfakcjonujące zakończenie i w efekcie wyjdzie nam całkiem zgrabne podsumowanie tej pierwszej napisanej z myślą o dorosłym czytelniku książce Meyer. Czy w takim razie bym ją poleciła? Myślę, że odpowiedź nasuwa się sama. Ale niech ta lektura będzie przestrogą: w pisaniu nie warto iść na skróty, bo przypadkowo możemy nadłożyć sobie drogi.

Justyna Bałdyga, lat 17
MDKK w Zespole Szkół Ogólnokształcących nr 4 w Poznaniu